6 grudnia 2022

 

Od jakiegoś czasu minister zdrowia i premier, a także niektórzy inni przedstawiciele rządu chwalą się w mediach tym, że obecny rząd poprawił bardzo sytuację publicznej ochrony zdrowia. Świadczyć o tym mają większe niż kiedykolwiek wcześniej – i nadal zwiększające się – nakłady na lecznictwo. Podobno ustawa przewidująca odpowiedni poziom nakładów (w relacji do PKB sprzed dwóch lat) jest realizowana nawet z wyprzedzeniem. Przypomnijmy, że przewiduje ona, iż nakłady te osiągną w roku 2023 6% PKB (PKB z roku 2021) a w roku 2027 – 7% (z roku 2025). Skoro wzrostu nakładów na publiczną ochronę zdrowia domagano się od lat, a dopiero teraz jest to realizowane, świadczy najlepiej – zdaniem rządzących – że ochrona zdrowia jest priorytetem dla tego rządu.

Ten optymistyczny i pozytywny przekaz jest jednak zmącony innym przekazem płynącym od osoby – chyba najważniejszej w obozie rządzącym – od prezesa PiS. Na praktycznie wszystkich spotkaniach z wyborcami, prowadzonymi od paru miesięcy, prezes PiS stwierdza, że publiczna ochrona zdrowia w Polsce ciągle nie funkcjonuje dobrze, kolejki do lekarzy wcale się nie zmniejszyły (obiektywne badania wskazują, że zwiększyły się), a pacjenci narzekają na „służbę zdrowia” tak samo, jak narzekali wcześniej.    

Co wynika z zestawienia tych opinii.

Wielkość nakładów na publiczną ochronę zdrowia nie jest wyznacznikiem jej sprawności i funkcjonalności. Innymi słowy: nie o to chodzi, aby nakłady były duże, ale o to, aby pacjenci, którzy potrzebują pomocy medycznej otrzymywali tę pomoc w odpowiednim czasie i o odpowiedniej jakości. OZZL zawsze zwracał na to uwagę. Dlatego związek podkreślał zawsze, że konieczny jest odpowiedni system publicznej ochrony zdrowia, a nakłady są jedynie elementem tego systemu, który musi być dopasowany do innych elementów. Może być dobry system przy – stosunkowo – niewielkich nakładach i zły system przy nakładach wielkich. Jeżeli były momenty, w których wzrost nakładów był naszym podstawowym postulatem, to wynikało to z pewnej taktyki postepowania z rządzącymi. Mówiąc wprost – uznaliśmy, że rządzący nie zrozumieją innych postulatów niż ten najprostszy: więcej pieniędzy, nie zgodzą się również na postulaty „ustrojowe” inne niż ich wyobrażenia sprowadzające się do zwiększenia centralizmu i etatyzmu w publicznej ochronie zdrowia.

Obecna sytuacja, kiedy to nakłady na publiczną ochronę zdrowia wzrosły, a jej stan nie poprawił się – dowodzi, że przyjęty przez rządzących sposób „reformowania” ochrony zdrowia jest niewłaściwy. Co prawda Prezes PiS nie dostrzega tego i całą winę za niepowodzenia rządu w tej dziedzinie zrzuca na lekarzy, którzy – jego zdaniem – zarabiają za dużo, nie myślą o chorych tylko o „biznesie” itp., ale trudno się takiej postawie szefa partii rządzącej dziwić. Ten etatystyczny kierunek zmian w ochronie zdrowia to jego osobisty pomysł i jego idée fixe. Przez lata był bodaj jedynym ważnym politykiem, który sprzeciwiał się wprowadzeniu kas chorych i elementów rynkowych do ochrony zdrowia i teraz – kiedy mógł zrealizować swoją wizję – przyznać się do pomyłki nie jest łatwo. Tym bardziej, że „w międzyczasie” pojawiło się niemałe grono ekspertów i urzędników (z ministrem zdrowia na czele), którzy go w słuszności obrania tego etatystycznego kierunku utwierdzili (eksperci i ministrowie też muszą z czegoś żyć). Nawiasem mówiąc, nie pierwszy to przypadek w historii, kiedy porażki we wprowadzaniu centralnie i ręcznie sterowanej gospodarki (ochrona zdrowia też jest działalnością gospodarczą) były usprawiedliwiane działaniami innych czynników: sabotażystów, spekulantów, drobnych kapitalistów, sankcji gospodarczych państw kapitalistycznych itp. Trzeba było wielu lat, żeby rządzący przyznali, że gospodarka socjalistyczna nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom społecznym.

Na jakim etapie drogi do racjonalności w publicznej ochronie zdrowia my (jako państwo) jesteśmy? Obawiam się, że na bardzo dalekim od celu. Wszyscy bowiem znaleźli swoje miejsce w tym „bałaganie”: rządzący wskazali, kto jest winny, że ochrona zdrowia źle funkcjonuje, pacjenci znaleźli drogi „na skróty” do deficytowych świadczeń przez znajomości lub prywatne gabinety, lekarze – korzystając z ich niedoboru – nauczyli się negocjować odpowiednie warunki kontraktu, inni pracownicy medyczni mają ustawową gwarancję płac minimalnych, do których mogą dorobić w nadgodzinach i dyżurach, dyrektorzy szpitali znaleźli sposób na uzupełnienie środków z dotacji rządowych, samorządowych albo od sponsorów i… jakoś to się kręci. Nawet opozycja jest zadowolona, bo ma za co krytykować rząd i ma co obiecywać potencjalnym pacjentom i pracownikom ochrony zdrowia.

Krzysztof Bukiel 5 grudnia 2022