Kilka tygodni temu minister zdrowia zauważył, że ograniczenie czasu pracy lekarzy, a zatem i zakaz konkurencji dla nich, jest rozwiązaniem ryzykownym, bo – z powodu wielkiego niedoboru lekarzy – może się okazać, że w wielu miejscach po prostu ich zabraknie. Zilustrował tę sytuację następującymi słowami: „jest wybór między lekarzem zmęczonym, a żadnym lekarzem” . Okazuje się, niestety, że – życie brutalnie zweryfikowało tę tezę: wybór jest między lekarzem żadnym a …. martwym.
O tym, że lekarze w Polsce pracują za dużo mówi się od lat. Od lat też OZZL domaga się – w sposób bardziej lub mniej głośny – rozwiązania tego problemu przez rządzących. Żądania te są jednak lekceważone i traktowane jako rodzaj fanaberii działaczy związkowych.
Rzeczywisty powód takiej postawy kolejnych rządów jest znany: nadmierna praca lekarzy jest po prostu rządzącym na rękę. „Załatwia” kilka problemów od razu: Łagodzi wielki niedobór lekarzy w Polsce, zmniejsza presję na podniesienie pensji za normalny czas pracy, zajmuje lekarzy „robotą” przez co nie mają sił ani czasu na np. domaganie się lepszych warunków pracy, a ostatecznie daje rządzącym możliwość zrzucania na lekarzy odpowiedzialności za wszelkie braki publicznej ochrony zdrowia. Pamiętamy zachowanie ministra zdrowia w rządzie PO-PSL, który oskarżał lekarzy , że przez swoją pazerność, biegając od pracy do pracy, zaniedbują chorych i narażają ich zdrowie i życie na niebezpieczeństwo. Gdy jednak OZZL zażądał od ministra wydania natychmiastowego, administracyjnego zakazu pracy dla lekarzy powyżej 48 godzin tygodniowo, bez względu na rodzaj zatrudnienia i ilość miejsc pracy – minister nawet nie odpowiedział. Jego poprzedniczka na urzędzie ministra zdrowia, parę lat wcześniej odrzuciła ten postulat uzasadniając to „wolnością gospodarczą” lekarzy zatrudnionych na kontraktach. Ciekawe, że ta sama wolność nie jest przeszkodą w ograniczeniu czasu pracy kierowców.
Niestety obecny rząd idzie w ślady swoich poprzedników, nawet jeżeli werbalnie się od nich odcina. Nadmierne obciążenie lekarzy pracą nie bierze się bowiem znikąd. Jest negatywnym skutkiem – jednym z wielu – sposobu w jaki rządzący traktują publiczną ochronę zdrowia, jako „czarną dziurę” w której zginąć mogą wszystkie pieniądze, a zatem na którą nie warto wydawać. Tym śladem idzie przedstawiony niedawno przez ministra zdrowia projekt „reformy” lecznictwa. Zgodnie z nim, obiecywany przez PiS poziom nakładów na publiczną służbę zdrowia w wysokości 6% PKB ma nastąpić dopiero za 10 lat, kiedy nie wiadomo kto będzie rządził, a przez najbliższe trzy lata – obecnej kadencji rządu – nakłady te mają być nawet mniejsze niż teraz! A przecież nawet zapowiadane 6% PKB nie wystarczyłyby dzisiaj na sfinansowanie gwarantowanego przez państwo zakresu bezpłatnych świadczeń zdrowotnych. Dalej więc będzie prowadzony swoisty eksperyment: jak bardzo jeszcze można obciążyć personel medyczny coraz to większą ilością pracy, jak długo wytrzymają pacjenci czekając na w coraz dłuższych kolejkach na swoje leczenie?
Czy kolejna już śmierć lekarza z przepracowania coś w tym względzie zmieni?
Krzysztof Bukiel 10.09.2016