Wojna, mości Panowie, wojna!
Cztery lata temu, po zakończeniu strajków lekarskich, władze MZ, z pomocą administracji samorządowej jak i ogromnej większości dyrektorów placówek publicznej ochrony zdrowia, rozpoczęły demontaż zgody i porozumienia środowisk medycznych, osiągnięty niemałym trudem w czasie ogólnopolskiego protestu. W wielu placówkach wprowadzono na siłę kontrakty dyżurowe lub całościowe, eliminując opornych lub bardziej świadomych lekarzy, zwiększano stopniowo nakłady na lecznictwo otwarte, szczególnie POZ, zostawiając bez większych zmian poziom finansowania opieki zamkniętej. Po kilku latach udało się uzyskać dość wysoki poziom skonfliktowania interesów, może nawet wyższy niż przed strajkiem. Tylko najbardziej doświadczeni działacze związkowi mieli nadzieję, słuszną, jak się okazało, że na nasz rząd można liczyć. Przy wprowadzaniu kolejnych bubli prawnych, made in MZ, niezasługujących na miano ustawy w państwie prawa (ustawa o działalności leczniczej, ustawa o prawach pacjenta) nie wydarzyło się nic szczególnego, choć te „akty prawne” były zdecydowanie nieudane i zwiastowały niemałe kłopoty dla środowiska lekarskiego. Dopiero ustawa refundacyjna z 12 maja 2011 roku, będąca szczególną emanacją buty i ostentacyjnego lekceważenia środowiska lekarskiego, wywołała oburzenie i ogólnopolską akcję sprzeciwu.
Im gorzej, tym lepiej
Ta stara zasada, obowiązująca jeszcze za czasów PRL-u, znowu okazała się aktualna. Takiej determinacji i poruszenia, obserwowanych ostatnio w mailach i na forach internetowych, nie było od czasu strajku. Wszyscy lekarze- etatowcy i kontraktowicze, szpitalnicy i przedstawiciele POZ, jak jeden mąż zerwali się z oburzenia na władze MZ, które upiekły im taki pasztet. Przyznać trzeba, że w/w ustawa, a także wynikające z niej rozporządzenie, którego projekt niedawno został rozesłany do tzw. konsultacji społecznych, nie powstały przypadkowo. Wpisują się one w cały ciąg aktów prawnych, zwanych dumnie przez MZ pakietem zdrowotnym, które oparte są na filozofii wyzysku lekarzy, pracujących w systemie publicznej ochrony zdrowia, choć nie tylko, ale także pewnego rodzaju zemsty, za to, co wydarzyło się przed kilkoma laty.
Kij ma dwa końce
Kreatorzy wielkiej polityki z ulicy Miodowej nie przewidzieli jednak tego, że cierpliwość lekarzy ma swoje granice. Już obecne zasady wystawiania recept refundowanych są wystarczająco drakońskie. Wielu naszych kolegów otrzymało wezwania NFZ do zwrotu niemałych kwot rzekomo nienależnych refundacji. Rekordzista z Mazowsza może pochwalić się kwotą opiewającą na ponad 759 tys. zł, ale sum rzędu kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy złotych jest dużo więcej. Zarówno te kwoty, jak i bezsprzeczna opresyjność nowej ustawy zmobilizowały i zjednoczyły środowisko lekarskie. A to pewnie ostatnia rzecz, której chcieliby autorzy tych żałosnych przepisów.
Jak zwykle, nie wiadomo o co chodzi
Wielu naszych kolegów, zapracowanych na co dzień, nawet nie zdaje sobie sprawy, jakie zagrożenia niosą nowe przepisy. Pojawiły się nowe obciążenia czynnościami administracyjnymi, które Bóg wie po co, mają być wykonywane przez lekarza ( np. kod pocztowy w adresie), jak również takie, które nie mają nic wspólnego z wiedzą medyczną (np. 16 grup pacjentów, posiadających szczególne uprawnienia refundacyjne, numery paszportów lub dokumentów ubezpieczeniowych pacjentów zagranicznych, z krajów, z którymi łączą nas aktualne umowy dwustronne ws refundacji) oraz takie, które mogą się zmieniać w czasie (stopień refundacji konkretnego leku w konkretnym schorzeniu- listy refundacyjne, publikowane w dzienniku urzędowym MZ co 2 miesiące).
Rolę lekarza w takim systemie można porównać do konduktora pociągu, który pracuje bezpłatnie na rzecz przewoźnika, nie wie jak wygląda bilet na przejazd (bo może być wiele różnych wzorów), a jak okaże się, że ktoś jechał bez biletu, to konduktor płaci za niego karę, nawet jeśli zdarzyło się to pięć lat temu.
W jedności siła
Mimo oczywistej absurdalności przepisów, która w normalnym kraju nigdy nie powinna zaistnieć, protesty i sprzeciwy poszczególnych jednostek lub grup lekarzy nie odniosą oczekiwanego rezultatu. Dlatego też musimy się skonsolidować i zjednoczyć, aby osiągnąć właściwy cel. Dlatego też Zarząd Krajowy OZZL, na ostatnim posiedzeniu w dniu 18 listopada br. przyjął uchwałę o zaskarżeniu w/w ustawy do Trybunału Konstytucyjnego. W celu bieżącej ochrony interesów lekarzy podjęliśmy, wspólnie z Samorządem Lekarskim, działania zmierzające zablokowania wejścia w życie ustawy refundacyjnej ( spotkanie z nowym ministrem zdrowia Bartoszem Arłukowiczem) oraz prowadzimy szeroko zakrojoną akcję informacyjną, przestrzegającą lekarzy przed pochopnym podpisywaniem umów na wystawianie recept na leki refundowane, w gabinetach prywatnych, na nowych zasadach. Nieco inaczej wygląda sytuacja w zakładach publicznych oraz NZOZ-ach, pracujących w oparciu o kontrakt z NFZ, który integralnie łączy leczenie z wystawianiem recept na leki refundowane wg przepisów ustawy. W dużych zakładach publicznych zbieramy podpisy lekarzy, którzy nie zgadzają się na wyzysk zapisany w ustawie refundacyjnej i nie będą od dnia 1 stycznia 2012 wystawiać recept na leki refundowane lecz na 100% z adnotacją- refundacja do uznania przez NFZ. Jeżeli uzyskamy poparcie w granicach 80-90%, akcja będzie bezpieczna i jednocześnie skuteczna. Na stronie internetowej
Zarządu Krajowego zamieszczono wzór przykładowego pisma, informującego dyrektora szpitala czy przychodni o naszej akcji. Jeżeli nie uzbieramy takiej ilości podpisów poparcia, akcja może być trudna do przeprowadzenia. Dlatego też musimy się zjednoczyć i poprzeć szeroko wspólną akcję. Lekarze, którzy planują podpisać indywidualne kontrakty z NFZ lub właściciele NZOZ-ów, ubiegający się o kontrakty, muszą rozważyć, czy lepiej nie podpisać kontraktu na złych warunkach czy podpisać i narazić się na ogromne ryzyko kar, nakładanych przez kontrolerów Funduszu, praktycznie bez możliwości odwołania. Moim zdaniem lepiej trochę poczekać i podpisać bezpieczny kontrakt, niż pracować pod presją złego prawa, tym bardziej, że podpisanie kontraktów przez liczącą się grupę lekarzy, opóźni bądź uniemożliwi zmianę tegoż prawa.
Dlaczego tak się stało?
Od dłuższego czasu zadaję sobie pytania: w jakim kraju żyjemy?, czy rzeczywiście zmierzamy w stronę starych demokracji europejskich?, czy tu rzeczywiście jest Europa? Prawo, które fabrykuje nasz parlament jak, nie przymierzając, fabryka makaronu, nie pozwala odpowiedzieć twierdząco na żadne z tych pytań. W dziedzinie ochrony zdrowia jest szczególnie źle. Ofensywa legislacyjna rządu, ze słynnym pakietem ustaw zdrowotnych, przypominają bardziej ofensywę czerwonoarmistów w 1920 roku, niż zespół przemyślanych działań, mających na celu zbudowanie zdrowego, wydolnego i przyjaznego dla chorych systemu opieki zdrowotnej, opartego na trwałych i przejrzystych zasadach organizacyjnych oraz sensownym finansowaniu. Zamiast tego, kleci się bubel prawny, którego jedynym efektem będzie zamieszanie i bałagan oraz skonfliktowanie pacjentów i świadczeniodawców. Tak mógłby działać rząd okupacyjny, a nie wybrany w wolnych wyborach.
Musimy sobie uświadomić, że „nasze” ministerstwo, a może nawet rząd, wydało nam wojnę. Mimo, że nie wszyscy jeszcze o tym wiedzą, ta wojna trwa już od dłuższego czasu i przyniosła wiele ofiar wśród lekarzy, ale i wśród pacjentów. Dlatego też nie możemy dłużej zwlekać i udawać, że nic się nie stało. Trzeba pójść na tę wojnę, bo jeżeli nie pójdziemy, to ona się nigdy nie skończy! Szkoda, że kolejny raz zmarnujemy sporo czasu, pieniędzy i …. zdrowia.
Zdzisław Szramik, wiceprzewodniczący ZK OZZL, członek NRL