Każdy Rząd lubi się pochwalić, że jego działania przynoszą konkretne efekty. Najlepiej jest wtedy, gdy można je zilustrować liczbami. Nic więc dziwnego, że również obecny Rząd sięga po ten sposób. W ubiegłym roku minister rodziny, pracy i polityki społecznej chwaliła się na przykład jak wielu „dodatkowych” Polaków urodziło się dzięki programowi 500+. Wyliczono, że rocznie może to być nawet kilkanaście tysięcy. Można by się nawet pokusić o wyliczenie „efektywności” programu, wyliczając jak wiele złotówek „kosztuje” jeden nowy Polak. Ale nie tylko o wzrost dzietności w tym programie chodzi. Rządzący chętnie przywołują też inne korzyści i też ilustruje je liczbami. Ostatnio podano na przykład, że w tym roku aż 70% uczniów wyjechało na wakacje. Jest to podobno najlepszy wynik od 1989 roku i ma stanowić kolejny dowód na słuszność decyzji o przeznaczeniu wielu dziesiątek miliardów złotych rocznie na ten program. Czy wobec takich argumentów ktoś miałby jeszcze sumienie zarzucać Rządowi, że tak ogromne ilości pieniędzy publicznych „rozdaje”, w sytuacji, gdy państwa polskiego w istocie na to nie stać, skoro corocznie zadłuża się o kolejnych 60 miliardów złotych.
Sumienie rządzących nie wyrzuca im również innych wydatków publicznych zadłużonego państwa, do których rząd zobowiązał się w ostatnich 2 latach: przywrócenie dawnego wieku emerytalnego, wzrost wydatków na armię, planowane inwestycje infrastrukturalne i biznesowe, reformę szkolnictwa, a nawet …. rekompensatę dla tysięcy emerytów górniczych za utracony deputat węglowy. Wszystkie te wydatki są bowiem – jak tłumaczą rządzący – ważne dla Polski, jej bezpieczeństwa i przyszłego rozwoju oraz dla zwykłych obywateli. Wszystkie kosztują kolejne dziesiątki ( a może w sumie i setkę) miliardów
Nie zamierzam negować tamtych decyzji, nie mogę jednak zrozumieć jakie kryteria stosują rządzący przy tym swoistym „rachunku sumienia” jaki prowadzą decydując o wydatkach publicznych. Jest bowiem jedna dziedzina, dla której od lat, a właściwie „od zawsze” politycy odmawiają odpowiedniego finansowania, twierdząc, że „państwa na to nie stać”. Tą dziedziną jest – oczywiście – publiczna ochrona zdrowia. (Jeden z moich kolegów znalazł właśnie zdjęcie ze strajku NZS z roku 1980, w którym studenci medycyny domagali się zwiększenia finansowana służby zdrowia do …. 6% PKB.) Być może chodzi o to, że trudniej jest wykazać w liczbach skutki zaniechania (braku wzrostu nakładów) niż działania. Ale przecież i to jest możliwe. Oto pojawiła się informacja, że wg danych GUS w pierwszym półroczu 2017 roku zmarło o 14 tys. osób więcej niż w pierwszym półroczu roku poprzedniego. Podobno tak negatywnego efektu demograficznego nie notowano w Polsce od lat 80. Kardiolodzy twierdzą, że jest to – m. innymi – efekt zmian w kardiologii wprowadzonych przez Ministerstwo Zdrowia, a związanych przede wszystkim ze zmniejszonym finansowaniem. Jeśli to prawda (a czy można udowodnić, że nie?) to mielibyśmy bardzo konkretne liczby do rachunku strat wynikających z niedostatecznego finansowania publicznego lecznictwa. A przecież można też oszacować te straty w inny sposób. Można na przykład porównać odsetek wyleczonych chorych z chorób nowotworowych w Polsce i krajach, gdzie nakłady na lecznictwo, w tym na onkologię są znacznie wyższe. Gdy OZZL w roku 2007 (okres ogólnopolskiego strajku lekarzy) porównał te dane, to otrzymaliśmy znowu kilkanaście tysięcy pacjentów rocznie, którzy mogliby przeżyć, gdyby sumienie rządzących w Polsce pozwoliło im na zwiększenie nakładów publicznych na lecznictwo. A przecież medycyna to nie tylko kardiologia i nowotwory. I nie chodzi tylko o to aby uratować życie, ale także aby poprawić jego jakość, zmniejszyć cierpienia.
Panie i Panowie z Rządu – czas na Wasz nowy rachunek sumienia. Zastanówcie się ilu Polakom odbieracie nadzieję na przeżycie lub życie bez cierpienia, nie godząc się na wzrost nakładów na publiczną ochronę zdrowia czyli na spełnienie postulatów głodujących rezydentów (i innych pracowników ochrony zdrowia).
Krzysztof Bukiel 5 października 2017 r.