Rząd Prawa i Sprawiedliwości niewątpliwie osiąga sukces. Przynajmniej wszystkie znaki, dostępne przeciętnemu obywatelowi RP na to wskazują: zmniejszyło się bezrobocie, uszczelniony został system podatkowy na tyle, że mimo hojnego rozdawnictwa pieniędzy w programie 500+ budżet państwa nie uległ ruinie (tzn. państwo zadłuża się nadal dynamicznie, ale w tempie nie większym niż dotychczas), giełda idzie w górę, spółki państwowe osiągają znakomite wyniki finansowe, a partia rządząca uzyskuje stale wysokie wskaźniki poparcia społecznego. Nie ulega wątpliwości, że głównym autorem tego sukcesu jest prezes PiS Jarosław Kaczyński. Nic więc też dziwnego, że musi on się cieszyć w swoim ugrupowaniu (i nie tylko) wielkim autorytetem, a wielu ludzi popiera go bezwarunkowo. Wydaje się bowiem, że wszystkie diagnozy postawione przez Prezesa PiS okazały się trafne, a zaplanowane i zrealizowane zmiany przynoszą zapowiedziane efekty.
W takiej sytuacji trudno zapewne prezesowi PiS o chłodną ocenę rzeczywistości. Trudno też przyjąć mu do wiadomości, że któryś z elementów jego planu jest zły, a krytyka jego koncepcji wynika z powodów merytorycznych, a nie z zazdrości, gry politycznej lub walki o utracone przywileje. Jest to sytuacja niebezpieczna. Człowiek odurzony sukcesem może bowiem nie zauważyć oczywistych błędów i negatywnych konsekwencji swoich działań, czym – nawiasem mówiąc – zaszkodzi również sobie. Tym bardziej, jeśli nie może liczyć na prawdziwych przyjaciół, którzy go z takiego odurzenia ockną, bo sami odurzeniu ulegli. Taka sytuacja – moim zdaniem – ma miejsce w publicznej ochronie zdrowia.
Program „budżetowej służby zdrowia” jeszcze parę lat temu był programem popieranym jedynie przez prezesa PiS i jego najbliższe otoczenie. Większość osób zainteresowanych tematem widziała bowiem zagrożenia, jakie ten program niesie i dostrzegała korzyści, jakie przyniosła „ekonomizacja” ochrony zdrowia wprowadzona w roku 1999. Powszechnie dostrzegano też błędy, które należało poprawić. Chodzi tu zwłaszcza o dysproporcję między wielkością publicznych nakładów na lecznictwo, a zakresem świadczeń gwarantowanych oraz o brak jakichkolwiek bodźców motywujących pacjentów do racjonalnego korzystania z opieki zdrowotnej. Dzisiaj liczba osób wyrażających się pozytywnie o programie PiS w ochronie zdrowia jest dużo większa, a krytyków jakby ubyło. Taka jest bowiem „prawidłowość” natury ludzkiej, że większość osób woli znaleźć sobie wygodną „niszę”, układając się jakoś z rządzącymi niż stale walczyć z przeciwnościami. Nie dziwi mnie zatem, że np. „sieć” szpitali, ich budżetowe wynagradzanie czy tzw. koordynowaną opiekę zdrowotną zaczęło popierać wielu dyrektorów szpitali, nawet prywatnych i niemała liczba ekspertów. Szczególnym przykładem takiej oportunistycznej postawy jest sam minister zdrowia, który swoją pozycję w środowisku medycznym budował przez lata na krytyce budżetowej służby zdrowia i na popieraniu mechanizmów rynkowych, a dzisiaj jest pierwszym entuzjastą zmian dokładnie odwrotnych.
Czy można się dziwić, że – w takiej sytuacji – prezes PiS gotów jest uwierzyć w swój geniusz także w sprawie funkcjonowania publicznej ochrony zdrowia i nie chce słuchać krytyków swoich poczynań – nawet wtedy, gdy owi krytycy przypominają mu o jego własnych – zapomnianych przez niego – obietnicach, jak odpowiedni wzrost nakładów na publiczne lecznictwo czy właściwe docenienie pracowników ochrony zdrowia. Ostatnim przykładem takiego potraktowania „z góry” swoich krytyków było ekspresowe uchwalenie ustawy o minimalnych płacach w podmiotach leczniczych. Wbrew rządowej propagandzie nie zmienia ona w żaden sposób statusu materialnego pracowników medycznych, a jedynie utrwala ich dotychczasową biedę. Dość powiedzieć, że przewidywana przez rząd dynamika wzrostu przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce narodowej na rok 2018 (ok. 5%) jest większa niż zapowiadany przez wspomnianą ustawę wzrost płac dla ogromnej większość pracowników służby zdrowia. To oznacza, że rozziew między zarobkami w innych branżach a zarobkami w publicznej ochronie zdrowia powiększy się w najbliższym czasie, a nie zmniejszy.
Politykom PiS, póki nie jest jeszcze za późno, należałoby polecić jedną z bajek biskupa Krasickiego:
„Mnie to kadzą” – rzekł hardzie do swego rodzeństwa
Siedząc szczur na ołtarzu podczas nabożeństwa,
Wtem, gdy się dymem kadzidł zbytecznych zakrztusił –
Wpadł kot z boku na niego, porwał i udusił.
Krzysztof Bukiel 14 czerwca 2017r.