10 lutego br. odbyło się, z inicjatywy Ministra Zdrowia, pierwsze posiedzenie Zespołu Trójstronnego ds. Ochrony Zdrowia (ZT) w sprawie płac pracowników medycznych. Rząd zajął się tym problemem, bo wszystkie związki zawodowe w ochronie zdrowia stwierdziły, że obecnie obowiązująca ustawa (z 8 czerwca 2017r. o sposobie ustalania najniższego wynagrodzenia zasadniczego niektórych pracowników zatrudnionych w podmiotach leczniczych) jest zła, gdyż współczynniki pracy dla poszczególnych zawodów są za niskie. Współczynniki te ustalają relacje między wysokością minimalnej płacy zasadniczej danego zawodu, a przeciętnym wynagrodzeniem w gospodarce za rok ubiegły. Dla lekarza specjalisty współczynnik ten wynosi 1,27.
Przedstawiciele OZZL, jedynego związku zawodowego uznanego sądownie za reprezentatywny dla zawodu lekarza w Polsce, nie mają prawa uczestniczenia w negocjacjach w ramach owego ZT i mogą wziąć udział w posiedzeniu jedynie z głosem „doradczym” i to tylko wtedy, gdy jakaś organizacja należąca do ZT zechce ich jako „ekspertów” zaprosić. Dzięki uprzejmości OZZPiP przedstawiciele: OZZL i PR OZZL w posiedzeniach ZT będą uczestniczyć, ale bez prawa głosowania. Będzie zatem tak, że – ze strony związkowej – o wynagrodzeniach lekarzy decydujący głos będą miały te związki zawodowe, do których lekarze nie należą lub należą w „śladowej” liczbie (jak np. NSZZ Solidarność). To pierwsza patologia, na którą chciałbym zwrócić uwagę. Co prawda nie ten rząd tę patologię wprowadził, ale nie musiał jej utrzymywać, o czym świadczą działania poprzedniego ministra zdrowia tego rządu, skutkujące przyjęciem ustawy o podwyżce – w roku 2018 – pensji zasadniczej dla lekarzy szpitalnych, spełniających określone warunki, do kwoty 6750 PLN. Negocjacje w tej sprawie prowadzone były wówczas wyłącznie przez strony zainteresowane i kompetentne, czyli MZ i OZZL (PR OZZL). Podobnie zresztą było w przypadku płac pielęgniarek czy ratowników.
10 lutego br rząd przedstawił swoje propozycje zmian w/w współczynników pracy. Dla lekarzy specjalistów ma on w najbliższych dwóch latach (2021 i 2022) pozostać na tym samym co dotychczas poziomie (1,27) a w roku 2023 wynieść 1,33. W roku 2027 (czyli w ostatnim roku następnej kadencji sejmu, kiedy nie wiadomo kto będzie rządził w RP) wskaźnik ma osiągnąć swój ostateczny poziom: 1,75. Aby te propozycje nazwać „wzrostem wynagrodzeń” (którego domagali się lekarze) trzeba wielkiej odwagi, żeby nie powiedzieć bezczelności. Warto przypomnieć (OZZL zwracał na to uwagę ministrowi zdrowia wielokrotnie), że gdy wprowadzono w roku 2018 podwyżkę dla lekarzy do kwoty 6750 PLN to oznaczało to współczynnik 1,6 względem „przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce za rok poprzedni” (czyli 2017). Obecna propozycja rządowa zakłada zatem faktyczne obniżenie tego wskaźnika dla lekarzy na najbliższe parę lat. Wskaźnik 1,6 ma być osiągnięty dopiero w roku 2026. Zatem: przez 8 kolejnych lat (od 2018 do 2026) pensje lekarskie względem przeciętnego wynagrodzenia mają maleć! Dokładnie taki sam manewr zastosował kiedyś rząd PO względem lekarzy rezydentów. Minister zdrowia w roku 2008 podniosła ich wynagrodzenie do kwoty równej (wówczas) 1,05 „przeciętnego wynagrodzenia”, którą nie zmieniała przez kolejne 8 lat, co spowodowało jej obniżenie względem przeciętnego wynagrodzenia do 0,7. Dopiero gwałtowne niepokoje społeczne zorganizowane przez (reaktywowane z tego powodu) PR OZZL doprowadziło do ponownego wzrostu wskaźnika płacy dla rezydentów do 1,05 względem przeciętnego wynagrodzenia. Zadziwiające jak bardzo te ugrupowania: PO i PiS – walczące ze sobą na wielu innych polach – w tej sprawie: utrzymywania niskich płac dla lekarzy, podobnie jak i niskich nakładów na lecznictwo – są zgodne. Nie jest to jednak zgoda budująca, tylko rujnująca i stanowi kolejną patologię. Powoduje ona, że pensje w ochronie zdrowia w Polsce rosną jedynie „od strajku do strajku”, a niepokój społeczny jest jedynym gwarantem jako takiego ruchu w tym zakresie (podobnie jak i w zakresie wzrostu finansowania ochrony zdrowia jako całości).
W życiu -z reguły – jest tak, że jedne patologie rodzą kolejne. Podobnie jest w ochronie zdrowia. Patologią jest przyjęcie założenia, że lekarz specjalista (czyli taki z ok. 20 letnim stażem) zgodzi się na zarobek równy 1,27 przeciętnego wynagrodzenia (nawet powiększony o 20% dodatek stażowy). Tym bardziej dotyczy to „wybitnego specjalisty”, który ma realizować zapowiadane przez rząd kolejne ambitne „projekty” jak krajowa sieć onkologiczna, sieć kardiologiczna i inne podobne „programy”. Pamiętamy też niedawne zapowiedzi prezesa PiS, że polska służba zdrowia ma osiągnąć już niedługo najwyższy światowy poziom. Pan minister Niedzielski, podobnie jak premier Morawiecki, nie wspominając o prezesie Kaczyńskim, nie są przecież głupcami, ani osobami naiwnymi i wiedzą, że tacy specjaliści, żeby pracować w publicznej ochronie zdrowia (zwłaszcza w jednej z „najlepszych na świecie”) muszą zarobić więcej niż przewidziano w omawianej ustawie. Jak – ich zdaniem – ma to się stać, skoro wieloletnie i trwałe niedofinansowanie szpitali nie pozostawia im żadnych rezerw na pensje wyższe niż minimalne, ustawowo gwarantowane? Oznacza to po prostu przyzwolenie na patologię, sprowadzającą się do następującej zasady: radźcie sobie (lekarze specjaliści) jak umiecie, kombinujcie, jak możecie, my wam nie będziemy przeszkadzać, a wy dajcie nam spokój z płacami. I tak się dzieje. Dla jednych lekarzy oznacza to ciężką pracę, dorabianie na dyżurach i dodatkowych etatach, co skutkuje permanentnym zmęczeniem, większą liczbą błędów, brakiem empatii wobec chorych, zaniedbywaniem obowiązków w pracy. Dla innych – mających większe możliwości „decydenckie” – otwieranie praktyk prywatnych, stanowiących formę (odpłatnej) „przepustki” do bezkolejkowego leczenia w publicznej ochronie zdrowia. Jeszcze inni traktują to jako zachętę do brania łapówek. Rządzący nie przeszkadzają też w różnych sposobach dofinansowania lekarzy (profesorów) przez firmy farmaceutyczne, producentów środków, sprzętu i aparatury medycznej. Oczywiście, jeżeli ktoś z lekarzy popełni błąd np. w czasie dyżuru pełnionego trzecią dobę z rzędu, albo zmęczony nakrzyczy na chorego, lub ktoś doniesie, że lekarz przyjął bez kolejki na oddział swojego prywatnego pacjenta – rządzący odetną się od niego zdecydowanie, potępią go i będą domagać się „przykładnego ukarania”. Tak samo potraktowany zostanie dyrektor szpitala, który – aby zatrzymać specjalistów – zgodzi się na „kominy płacowe” dla nich, jeżeli tylko szpital znajdzie się w finansowych kłopotach (albo dyrektor stanie się niewygodny dla rządzących). To przypomina sytuację z PRL, kiedy to wolno było mieć dolary, wolno było kupować za nie w specjalnych sklepach, ale nie wolno było nimi handlować. Władza na to handlowanie przymykała jednak oczy, chyba, że miała akurat powód, aby w określonym przypadku nie przymykać.
OZZL zaproponował ministrowi, aby tę patologię zlikwidować albo przynajmniej uczynić pierwszy krok w tym kierunku. Mógłby nim być kompromis w postaci przyznania współczynnika = 3 tym lekarzom, którzy zdecydują się na pracę „na wyłączność” u danego pracodawcy. Brak odpowiedzi ze strony ministerstwa oznacza, że woli ono jednak tę patologię „pielęgnować” niż ją usuwać. Rezygnacja z niej musiałby bowiem pociągnąć za sobą kolejne zmiany, w tym zwłaszcza urealnienie nakładów na publiczne lecznictwo, co przy dzisiejszym „koszyku” świadczeń gwarantowanych oznaczać musi istotne ich zwiększenie. A to już jest dla tego rządu (podobnie jak i poprzednich) zbytnia „ekstrawagancja”.
Krzysztof Bukiel 13 lutego 2021.