12 czerwca 2008

 

Niedawno znowu mieliśmy nowelizację listy leków refundowanych. Jak zwykle była to okazja dla minister zdrowia do pokazania jak bardzo dba ona o pacjentów i ich kieszeń, a dla opozycji do skrytykowania rządzących za to, że Polacy zbyt dużo dopłacają do leków i mają ograniczony dostęp do nowoczesnych preparatów. Okazji tej nie przepuściły też grupy chorych (niektórzy mówią, że reprezentujące interesy firm farmaceutycznych), aby pokazać, jak są dyskryminowane w dostępie do leków ratujących im życie lub istotnie poprawiających stan zdrowia.

Ja nie twierdzę, że te wszystkie wystąpienia są pozbawione racji. Wręcz przeciwnie, możliwe, że wszystkie strony mają rację jednocześnie. Problemem, na który chcę zwrócić uwagę nie jest jednak – w tym przypadku – czy dany lek znalazł się na liście leków refundowanych, czy nie, ale – jaki jest mechanizm tworzenia tej listy. Czy jest on merytoryczny i akceptowany przez wszystkich, czy oparty na widzimisię określonych osób, nieprzewidywalny i stwarzający pole do nadużyć. Odnosi się to zresztą nie tylko do leków, ale do każdego innego świadczenia zdrowotnego, o którym trzeba zdecydować: ma być refundowane czy nie, albo w jakim zakresie. Są to zatem decyzje o kształcie tzw. koszyka świadczeń gwarantowanych, którego stworzenie jest priorytetem każdego kolejnego rządu.  

W Polsce nie ma wypracowanego mechanizmu podejmowania takich decyzji. Tak to przynajmniej wygląda „z zewnątrz”. Ostatnio było kilka spektakularnych wydarzeń, które udowadniają tę tezę. Jednym z nich była głośna decyzja minister zdrowia o dopuszczeniu do refundacji leków przeciwnowotworowych, nie ocenionych wystarczająco pozytywnie przez Agencję Oceny Technologii Medycznych. Pani minister stwierdziła wówczas – jak pamiętam –  że nawet jeśli lek przedłużałby życie o 2 tygodnie to wart jest refundowania. Podważyła w ten sposób sens i wiarygodność pracy Agencji OTM, która miała być przecież zasadniczym elementem mechanizmu kwalifikowania świadczeń zdrowotnych do „koszyka”. Postawa pani minister wzruszyła z pewnością niejednego wyborcę, ale osoby dociekliwe mogły zapytać: jeśli przeznaczymy określone pieniądze publiczne na wydłużenie życia niektórym pacjentom o parę tygodni, to którym pacjentom te środki zabierzemy? Podobne pytanie musiało się urodzić, gdy pani minister zapowiedziała niedawno objęcie dzieci chorych na hemofilię powszechnym postępowaniem profilaktycznym. Cel jest jak najbardziej słuszny, ale skąd będą środki na te działania ? Komu zabierzemy? Bo, że trzeba zabrać nie ma wątpliwości. Już dzisiaj brakuje pieniędzy publicznych na wiele ważnych działań: skuteczne  leczenie nowotworów, zabiegi kardiochirurgiczne, szybką diagnostykę itp. Wyrazem tego deficytu są kolejki do świadczeń, które – w opisanej sytuacji – muszą się wydłużyć.

Ta krytyka nie jest skierowana pod adresem tylko tego rządu. To jest zarzut czyniony wszystkim kolejnym ekipom. Politycy lubią oszukiwać obywateli, że pieniędzy publicznych wystarczy aby sfinansować wszystkie potrzebne świadczenia zdrowotne i tzw. współpłacenie jest zbędne. Wpędzają w ten sposób siebie i nas wszystkich w ślepą uliczkę. Bo, skoro ze środków publicznych sfinansować można wszystko, to nie ma problemu określenia świadczeń priorytetowych, które sfinansować trzeba – przede wszystkim. Nie ma też problemu dyskwalifikowania potrzebnych świadczeń zdrowotnych z refundacji ze środków publicznych. Konsekwencją takiego rozumowania jest też brak potrzeby stworzenia rzetelnych, merytorycznych i powszechnie akceptowanych kryteriów kwalifikowania określonych świadczeń zdrowotnych, w tym leków do refundacji.

Inaczej by było, gdyby politycy oficjalnie przyznali, że pieniędzy publicznych nie starcza aby wszystkie potrzebne świadczenia zdrowotne były dostępne bezpłatnie. Pojawiłoby się wówczas pytanie, na które trzeba by publicznie odpowiedzieć: jakie świadczenia przede wszystkim muszą być bezpłatne, za co można dopłacić – trochę, a co w ogóle „wyrzucić” z „koszyka” refundowanego. Trzeba by wówczas przedstawić jasne kryteria i rzetelny mechanizm kwalifikowania świadczeń do refundacji (i do współpłacenia), żeby ludzie wiedzieli, że np. dopłacają 3 złote więcej do badań USG po to, aby parę tysięcy młodych pacjentów, chorych na hemofilię, uchronić w przyszłości od kalectwa, kosztowych zabiegów, cierpienia i przedwczesnej śmierci. Albo, że pacjenci chorzy na raka nie dostaną za darmo leku przedłużającego życie o 2 tygodnie, bo pieniądze, które na to trzeba by przeznaczyć, skierowano na objęcie bezpłatną rehabilitacją każdego zawałowca, aby zwiększyć jego szanse powrotu do normalnego życia.      

Taki rzetelny mechanizm nie pozwalałby – oczywiście – na tak spektakularne „akcje”, o których wspomniałem wcześniej. Nie można byłoby ludziom (wyborcom) powiedzieć, że zawdzięczają dostęp do danego leku, czy określonej terapii dzięki osobistemu wstawiennictwu pana premiera albo pani minister. Wszyscy wiedzieliby bowiem, że jest to wynik przyjętych kryteriów i ilości środków publicznych, przeznaczanych na ochronę zdrowia, na które się zgodzono. Moim zdaniem jednak  – ludzie woleliby to drugie rozwiązanie, nawet wyborcy PO.

Krzysztof Bukiel – przewodniczący ZK OZZL

21 maja 2008r.