5 listopada 2012

Bazarowa służba zdrowia  – dla OPM

Wielu z nas na pewno pamięta pierwsze lata wolnego rynku w Polsce po półwieczu gospodarki „planowej”. Gdy pod koniec lat 80 – tych ub. wieku padło hasło: „ludzie bogaćcie się”, wzmocnione główną zasadą pamiętnej ustawy ministra Wilczka, że  „co nie jest zakazane – jest dozwolone” – ogromna rzesza ludzi rzuciła się do robienia „biznesu”.  A ponieważ najłatwiej interes robi się na handlu – symbolem tamtego czasu stały się „szczęki” –  małe, składane kontenery, które  w niedługim czasie pojawiły na ulicach, placach i wszelkich wolnych miejscach polskich miast i miasteczek. W „szczękach” można było kupić niemal wszystko, sprowadzone z różnych stron świata, nawet produkty, które dotychczas stanowiły w Polsce rzadkość, jak sprzęt elektroniczny, czy elektryczne artykuły gospodarstwa domowego. Jakość tych produktów była najczęściej kiepska, gwarancja –  iluzoryczna albo oficjalnie niedostępna. Podobnie było z serwisem. Warunki sprzedaży –  prymitywne. Towar wystawiano często wprost na ulicy, nawet meble czy dywany. Wszyscy jednak z zadowoleniem przywitali tę namiastkę gospodarczej normalności. Klienci cieszyli się, że mogli wreszcie kupić coś bez zapisów, kolejek i kartek, a właściciele „szczęk”, że tylko od ich zaradności i pracowitości zależało czy pokonają konkurencję, przyciągną klientów, a z nimi i ich pieniądze.

Z czasem mechanizmy rynkowe okrzepły. Stawało się jasne, że kierunek na wolny rynek jest stabilny, od którego odwrotu już raczej nie będzie. Właściciele „szczęk”  odważyli się zatem  zainwestować zarobione pieniądze w prawdziwe już  sklepy. Zrozumieli, że to się im opłaci, bo klienta zdobywać trzeba będzie już nie tylko faktem posiadania produktów, ale również jakością ich sprzedaży i posprzedażowym serwisem. Pojawili się też wielcy inwestorzy. Już po paru latach sklepy w Polsce niewiele różniły się od tych w krajach zachodnich, podobnie zresztą jak i cały handel.

Czym dla gospodarki był przełom lat 80 i 90 ub. wieku i słynna „ustawa Wilczka”, dla służby zdrowia miał być przełom wieków i ustawa o kasach chorych. Jej istotą miało być wprowadzenie mechanizmów rynkowych do służby zdrowia, a symbolem stało się hasło, że „pieniądze pójdą za pacjentem”. Od tej chwili kondycja finansowa zakładu opieki zdrowotnej miała zależeć nie od przydzielonego przez urzędników budżetu, ale od tego, czy zdoła on przekonać do swoich usług pacjentów, czy przyciągnie ich jakością leczenia. Na efekty takich rozwiązań nie trzeba było długo czekać. Chociaż z początku nieśmiało, z czasem – wręcz masowo – zaczęły powstawać prywatne zakłady: niektóre w przejmowanych publicznych przychodniach, inne w nowych, najczęściej wynajmowanych pomieszczeniach. Prywatni właściciele, świadomi już wymogów konkurencji redukowali maksymalnie swoje koszty: zwalniali personel pomocniczy, zmniejszali korytarze, dzielili gabinety na mniejsze i odnawiali tylko tyle, żeby wygląd zakładu nie zrażał pacjentów. Liczono, że – z czasem – gdy mechanizmy rynkowe w ochronie zdrowia okrzepną, uzyskiwane dochody pozwolą na rozwój. Początki były rzeczywiście obiecujące. Kto się postarał, miał pacjentów, za którymi – faktycznie – przyszły pieniądze. Z czasem ich ilość nawet wzrastała. Niestety,  bardzo szybko okazało się, że „rynek” w nowych warunkach jest bardzo płytki a jego charakter – pozorny. Zdecydował o tym fakt, że ilość pieniędzy publicznych, przeznaczonych na świadczenia zdrowotne jest ograniczona, ale zakres tych świadczeń – formalnie nieograniczony. Aby tę sprzeczność jakoś pogodzić – dysponent środków publicznych (najpierw kasa chorych, później NFZ) musiał zmniejszać cenę za poszczególne świadczenia i limitować ich ilość. Dlatego rychło wróciliśmy do faktycznego budżetowania zakładów opieki zdrowotnej. Ich zasobność znowu nie zależy od jakości leczenia i powodzenia u pacjentów, ale od decyzji urzędników, przydzielających limit świadczeń i ustalających jednostkową cenę.

Czy w takich warunkach właściciele zakładów będą w nie inwestować, poprawiając warunki leczenia i komfort pacjentów, zatrudniając dodatkowy personel albo wyposażając w dodatkowy sprzęt? Czy podejmą współpracę ze sobą, aby zorganizować kompleksową opiekę nad pacjentem?  Zdecydowanie nie. Raczej pomyślą o tym, jak doraźnie się wzbogacić, „wyrwać” dzisiaj to, co możliwe, bo jutro jest niepewne. Dlatego służba zdrowia w Polsce, po nieudanej próbie wprowadzenia reformy rynkowej, zatrzymała się na etapie „szczęk” i bazarowego handlu. Mamy całe mnóstwo gabinetów i gabinecików, które – najczęściej – w bardzo skromnych warunkach udzielają „wyrwanych z kontekstu” usług, których nikt  nie chce nawet kompleksowo ogarnąć. Nie zachęcają do tego ani ceny za poszczególne świadczenia, ani sposób finansowania zarówno AOS jak i POZ.  Nie zrobią tego małe, słabe ekonomicznie podmioty bo ich na to nie stać. Nie zrobią też potentaci, bo nie widzą perspektyw na odzyskanie zainwestowanych pieniędzy.

Krzysztof Bukiel