4 stycznia 2010

tekst niniejszy został napisany dla „Służby Zdrowia”( http://www.sluzbazdrowia.com.pl/)  i opublikowany w ostatnim numerze pisma:

Chwile szczerości pani minister.

Politycy mają szczególny sposób komunikowania się ze społeczeństwem.  Nie nazywają rzeczy po imieniu, nie przedstawiają prawdziwych motywów swoich decyzji. Prawie wszystkie ich wystąpienia są pełne patosu, a podejmowane kroki mają na celu wyłącznie dobro Polski i Polaków. Tylko od czasu do czasu, gdy się zapomną lub zostaną zaskoczeni „bąkną” coś prawdziwego, co weryfikuje ich dotychczasowe, oficjalne stanowiska. Pani minister zdrowia miała w ostatnich tygodniach starego roku parę takich chwil szczerości.

Pierwszym wydarzeniem, który ją do tego sprowokował był „strajkowy” tryb pracy szpitali, trwający przez ostatnich kilka miesięcy roku 2009. Po wyczerpaniu limitów przyznanych im przez NFZ szpitale ograniczyły przyjmowanie chorych, głównie do przypadków nagłych. Gdy dziennikarze spytali panią minister o przyczyny tej sytuacji, ona stwierdziła bez wahania, że to wina dyrektorów, bo źle gospodarowali przyznanymi limitami: w 10 miesięcy „wyrobili” to, na co mieli przeznaczony cały rok.  W ten sposób jak bańka mydlana pękło kilka wzniosłych haseł, upowszechnianych przez polityków (różnych zresztą „opcji”) od lat.

Okazało się zatem, że :

– Po pierwsze: szpitale publiczne wcale nie są tak „altruistyczne” jak próbowano to przedstawiać (przeciwstawiając je szpitalom prywatnym). One też liczą pieniądze i nie chcąc narażać się na straty odsyłają pacjentów „deficytowych”.

– Po drugie: nieprawdziwą okazała się „misja” publicznej służby zdrowia. Nie jest nią wcale leczenie wszystkich potrzebujących, ale ograniczanie dostępu do leczenia tak, aby ilość świadczeń zdrowotnych była dopasowana do ilości pieniędzy, jakie politycy zdecydowali przeznaczyć na leczenie Polaków.

– Po trzecie:  upadła teza o tym, że szpitale polskie są nieefektywne i dlatego nie ma sensu zwiększać nakładów (publicznych) na  ochronę zdrowia. „Trzeba najpierw uszczelnić system zanim zwiększy się ilość pieniędzy przeznaczonych na lecznictwo” – twierdzili dotąd rządzący. Tymczasem okazało się, że polskie szpitale w ciągu 10 miesięcy wykonują to, co rządzący chcieliby aby wykonywali przez rok. To jest nieefektywność ?! 

Przy okazji ujawniły się też prawdziwe oczekiwania rządzących wobec dyrektorów szpitali i lekarzy. Bo co oznacza pojęcie: „właściwe gospodarowanie limitami”? Czy dzięki temu więcej pacjentów mogłoby skorzystać z leczenia? Nie. Jedynym skutkiem byłoby równomierne rozłożenie deficytu świadczeń w ciągu roku, przez co byłby on mniej zauważalny. Rządzący chcieliby zatem, aby dyrektorzy szpitali i lekarze stali się ich wspólnikami w procederze ukrywania faktycznego niedoboru świadczeń zdrowotnych i pieniędzy przeznaczonych na lecznictwo. Lekarz – wg polityków – nie ma być więc rzecznikiem chorego, ale rzecznikiem władzy. 

Nie minęło wiele czasu, a pani minister znowu „wymsknęło” się parę szczerych stwierdzeń dotyczących polskiej służby zdrowia. Tym razem sprowokowała ją do tego zapowiedź wprowadzenia nowej dyrektywy Unii Europejskiej, która dawałaby pacjentom prawo do leczenia się w wybranej przez nich placówce (prywatnej lub publicznej) w dowolnym kraju członkowskim UE. Polski pacjent mógłby wtedy ominąć kolejkę do leczenia, udając się tam, gdzie kolejek nie ma. Polska jest przeciwna wprowadzeniu takiej dyrektywy. Dlaczego – zapytali zdziwieni dziennikarze minister zdrowia. Przecież to jest dobry sposób na rozładowanie kolejek i poprawę sytuacji polskiego pacjenta – dodawali. Minister Kopacz wyjaśniła, że resort zdrowia obawia się, iż wprowadzenie dyrektywy spowoduje gwałtowny wzrost liczby Polaków leczących się zagranicą, a NFZ będzie musiał płacić za każdego. Nie tylko zresztą za tych, co leczą się zagranicą, ale i za tych, którzy skorzystają z leczenia w prywatnych placówkach w kraju, nie mających kontraktów z NFZ. Co prawda Fundusz zwracałby tylko takie kwoty, jakie refunduje świadczeniodawcom, z którymi ma umowę, a pacjenci pokrywaliby różnice w kosztach ze swojej kieszeni, ale NFZ nie mógłby limitować świadczeń. I w ten sposób znowu pękło parę propagandowych haseł:

Na przykład to, że „pacjent jest najważniejszy”. Jeśli by tak było, to – jak zauważyli słusznie dziennikarze – minister zdrowia powinna się ucieszyć z szansy na pokonanie największej chyba zmory polskiego lecznictwa, jakim są kolejki do leczenia. Pani minister się nie ucieszyła, a wręcz przeciwnie, przez co niechcący udowodniła, że najważniejszy w polskiej służbie zdrowia wcale nie jest wcale pacjent, ale „limit”.

Przy okazji pani minister przyznała, że nie wierzy w tezę, oficjalnie głoszoną przez jej rząd, iż nie można w Polsce wprowadzić współpłacenia za leczenie (nawet gdyby miało się to przyczynić do likwidacji kolejek) bo Polaków na to nie stać i nie ma przyzwolenia społecznego na takie kroki.  Gdyby w to wierzyła, nie obawiałaby się, że tak wielu Polaków – aby ominąć kolejkę do leczenia – wybierze szpital za granicą lub placówkę prywatną w kraju, gdzie trzeba będzie przecież dopłacać.

Teraz, gdy już znamy prawdziwe poglądy pani minister i jej rządu na wiele zagadnień dotyczących służby zdrowia w Polsce, może łatwiejsza będzie dyskusja o sposobach jej naprawy?  

Krzysztof Bukiel