3 sierpnia 2009

Okres „komuny” nie był z pewnością czasem za którym warto tęsknić. Tym niemniej dał nam przynajmniej jedną korzyść: pokazał jak w praktyce wygląda gospodarka, gdy ignoruje się mechanizmy rynkowe i zdrowy rozsądek, próbując je zastąpić urzędniczym planowaniem, administracyjnym nadzorem i propagandowym bełkotem. Wydawałoby się, że dzisiaj – mądrzejsi o te doświadczenia – nie damy się już nabrać na podobne „numery”. Okazuje się jednak, że  pamięć społeczna w tym zakresie jest bardzo słaba, przynajmniej jeśli chodzi o ochronę zdrowia. 

Modnym tematem w ostatnich tygodniach stała się walka z kolejkami do leczenia. Walkę tę podjęli przede wszystkim urzędnicy Ministerstwa Zdrowia i NFZ, a ich główną bronią ma być nadzór nad sposobem zapisywania się pacjentów do kolejek. Odkryto bowiem, że wielu pacjentów zapisuje się do kilku placówek (szpitali lub poradni specjalistycznych) jednocześnie, co powoduje sztuczny tłok. Wystarczy zatem – twierdzą urzędnicy – dokładnie sprawdzać gdzie udaje się każdy pacjent i zmusić go aby zdecydował się na jedną placówkę, a wtedy …problem kolejek przestanie istnieć. Kolejki są bowiem nie dlatego, że brakuje odpowiednich świadczeń, ale dlatego, że niektórzy pacjenci chcą z nich skorzystać jakby na zapas. Na poparcie swojej tezy już znaleziono parę przykładów, gdzie zdecydowana ingerencja kontrolerów z NFZ spowodowała skrócenie kolejek do takiej czy innej poradni o parę miesięcy.

Niestety, niektórzy dyrektorzy szpitali i lekarze, nie mówiąc już o pacjentach, zaczynają wierzyć w ten prosty sposób likwidacji kolejek do leczenia. Czy nie pamiętają, że „za komuny” w podobny sposób tłumaczono nam braki towarów w sklepach. Towaru brakowało nie dlatego, że nie było go naprawdę, ale dlatego, że spekulanci i emeryci wykupywali go na zapas. Stąd ówczesny pomysł Inspekcji Robotniczo Chłopskiej (IRCH), w ramach której obywatelskie „trójki” powoływane przez władze tropiły czy ktoś nie zapisał się do kolejki po ten sam towar w kilku sklepach naraz, albo czy nie sprzedaje nadwyżek na czarnym rynku. Z „irchy” powszechnie sobie żartowano, a antykolejkową akcję MZ i NFZ mamy traktować poważnie?

Ktoś powie, że ochrona zdrowia to jednak nie to samo, co np. produkcja gwoździ i nie można sytuacji w lecznictwie przyrównywać do gospodarki. Różnice z pewnością są, ale nie aż takie, żeby wykluczały zdrowy rozsądek i zasady ekonomii. Czymże bowiem jest kolejka do leczenia w publicznej służbie zdrowia? Jest uzewnętrznieniem trwałego niedoboru określonych świadczeń zdrowotnych. Niedobór musi być trwały, bo gdyby był przejściowy, to kolejka raz by się tworzyła, raz znikała. Niedobór świadczeń nie bierze się znikąd. Bierze się z ich limitowania przez NFZ i ze zbyt niskiej wyceny, a to z kolei z nierównowagi między ilością pieniędzy publicznych przeznaczanych na świadczenia zdrowotne, a ilością (zakresem) świadczeń, jakie NFZ musi sfinansować. I chociaż służba zdrowia to nie produkcja gwoździ, okazuje się jednak, że gdy tylko NFZ dobrze wyceni dane świadczenie i nie limituje jego ilości, kolejki ulegają radykalnemu skróceniu, a pacjenci nawet nie myślą o zapisywaniu się do kilku placówek naraz. Tak dzieje się na przykład w kardiologii interwencyjnej (o czym mogliśmy przeczytać również w jednym z poprzednich numerów OPM). Ilość zabiegów w ostatnich latach zwiększyła się ponad wszelkie przewidywania, a odległość do najbliższego ośrodka kardiologii interwencyjnej – dla każdego Polaka – nie jest większa niż 70 km. Okazuje się zatem, że gdy w służbie zdrowia można liczyć na dochody zależne od własnej przedsiębiorczości, a nie od widzimisię urzędnika, pojawiają się nagle prywatni inwestorzy i – nie czekając na specjalne, administracyjne zachęty – budują nowe ośrodki, kupują sprzęt, zatrudniają lekarzy. Nawet niedobór specjalistycznej kadry jest jakoś przezwyciężany. A przy okazji rozstrzyga się – praktycznie – dylemat: czy szpital, który działa „dla zysku” sprzeniewierza się swojej misji leczenia chorych, czy wręcz przeciwnie – jeszcze lepiej ją wypełnia.   

Zacząłem od „komuny” i chciałbym na chwilę do niej wrócić. Czy ktoś pamięta może jeszcze turbinkę Kowalskiego – urządzenie, które miało zmniejszyć spalanie w „maluchu” albo dom – grzybek, z odpadowych desek, kosztujący tyle, co przeciętna roczna pensja? Oba te „wynalazki” pojawiły się w połowie lat 80- tych i były lansowane przez ówczesny rząd. Miały bowiem stanowić proste rozwiązanie problemów z jakimi od lat nie radziła sobie polska gospodarka: permanentnym niedoborem benzyny i nierozwiązywalnym problemem braku mieszkań. Czas i praktyka brutalnie zweryfikowały jednak skuteczność tych rozwiązań. Turbinka nie oszczędzała paliwa nawet na tyle aby opłacało się ją montować, a domek – grzybek okazał się zwykłą szopą. Nie udało się zatem „przeskoczyć” oczywistego faktu, że polska gospodarka była zbyt słaba aby zapewnić odpowiednią podaż paliwa do samochodów i mieszkań dla ludzi. Nędzy ekonomicznej nie uda się bowiem rozwiązać podstępem lub sztuczkami. Trzeba wprowadzić normalne ekonomiczne zasady.  Można zrozumieć, że „za komuny” rządzący nie chcieli się do tego przyznać, bo musiałoby to oznaczać ich rezygnację z prawa do rządzenia. Dlaczego jednak obecne rządy chcą nas przekonać do takich „magicznych” rozwiązań?   

Krzysztof Bukiel 29 czerwca 2009r