27 listopada 2009

Słuchając – w ostatnich kilkunastu miesiącach – wypowiedzi różnych polityków, w tym lekarzy, na temat rządowych propozycje zmian w ochronie zdrowia, można było nabrać przekonania, że – w czym, jak w czym, ale w jednym wszystkie partie są zgodne: żadnego rynku w służbie zdrowia być nie może. Niektórzy politycy mówili to wprost, jak np. pan prezydent, przedstawiciele PiS, czy przewodniczący SLD, deklarujący: „wierzę w państwową służbę zdrowia”. Inni (jak poseł Marek Balicki z alternatywnej lewicy) swój sprzeciw wobec rozwiązań rynkowych wyrażali w sposób bardziej zawoalowany, krytykując te elementy systemu, które w istocie decydują o „rynkowości”, jak np. prywatyzacja szpitali, działanie zakładów opieki zdrowotnej „dla zysku”, współpłacenie przez pacjentów za leczenie, itp. Co ciekawe,  również rządząca PO (wraz z koalicyjnym PSL), chociaż z jednej strony przedstawiała swój program, jako „rynkowy”, z drugiej – w praktyce – usuwała z niego wszystkie wspomniane wyżej „kontrowersyjne”, a jednocześnie kluczowe dla „rynkowości” elementy. Według rządu miał to być więc „rynek” uregulowany w 100%, w którym politycy arbitralnie ustalą wysokość nakładów na lecznictwo oraz „koszyk” świadczeń dostępnych bezpłatnie, a urzędnik z NFZ wyznaczy ceny na te świadczenia i ich limit dla każdego szpitala (co oznacza w istocie roczny budżet zakładu). 

 

Determinacja polityków, aby nie wprowadzać do ochrony zdrowia rozwiązań rynkowych wydawała się tak głęboka i niewzruszona, że cudem trzeba byłoby nazwać jakąkolwiek zmianę w tym zakresie. I oto proszę – cud nastąpił. Stało się to za przyczyną jednego listu OZZL do posłanek i posłów – lekarzy, w którym związek zaproponował, aby wystąpili oni z inicjatywą poselską w sprawie ustawowego określenia minimalnych płac dla lekarzy – przynajmniej na okres przejściowy. Podobną inicjatywę parę lat temu zgłosił również samorząd lekarski. Nasze uzasadnienie dla tej propozycji było proste: skoro wszystkie najważniejsze parametry finansowe w systemie ochrony zdrowia ustalane są administracyjnie (nakłady na lecznictwo, „koszyk” świadczeń bezpłatnych, ceny usług, limity świadczeń), to trzeba również „sparametryzować” płace. W innym przypadku będą one bowiem przez dyrektorów szpitali dowolnie zaniżane, bo koszt wynagrodzeń jest największym elementem kosztów świadczeń zdrowotnych, a przy tym jest jedynym istotnym, na który dyrektor szpitala ma bezpośredni wpływ. Nasza propozycja ustalenia płac minimalnych była więc  – w istocie – reakcją (obronną) na brak mechanizmów rynkowych w ochronie zdrowia, a nie sprzeciwem na te mechanizmy. Odpowiedź posłów – lekarzy na propozycję OZZL była zaskakująca. Okazało się, że wszyscy oni stali się nagle zwolennikami rozwiązań rynkowych. „Uważam, że płace powinien regulować rynek” – odpowiedziała dziennikarzom szefowa komisji zdrowia Beata Małecka-Libera z PO. Poseł Bartosz Arłukowicz z SLD jest także zwolennikiem mechanizmu rynkowego: „Pensja lekarza powinna być pochodną jakości świadczonych przez niego usług. Jeśli jest dobry, powinien zarabiać dużo. Jeśli słaby: mało. Proste” . Z kolei wiceminister zdrowia w rządzie PiS Bolesław Piecha i lewicowy szef resortu zdrowia Marek Balicki uznali, że propozycja OZZL jest wręcz niekonstytucyjna, bo nie można w gospodarce rynkowej ustalać płac minimalnych dla poszczególnych zawodów: „Jedyną minimalną płacą w Polsce jest minimum socjalne. O innych gwarancjach ustawowych nie może być mowy” – stwierdził poseł Piecha. (Warto przypomnieć, że pan dr Piecha, jako wiceminister zdrowia, opowiedział się jednak, po strajkach lekarzy w roku 2006, za ustawową gwarancją 30% wzrostu płac pracowników służby zdrowia, zamiast za odpowiednim wzrostem wyceny świadczeń dokonywanej przez NFZ, o co postulował OZZL).

 

Jak ocenić tę nagłą metamorfozę polityków (lekarzy) w ich stosunku do „rynkowości” w ochronie zdrowia? A może to raczej nie metamorfoza ale ambiwalencja? Aby płace w publicznej służbie zdrowia były rynkowe, rynkowe muszą być też przecież inne elementy systemu, w tym zwłaszcza rynkowe ceny i wolna konkurencja, a tego wszystkiego nie da się wprowadzić przy całkowitej bezpłatności usług, przy limitowaniu świadczeń i arbitralnym ustalaniu cen przez NFZ. Dlaczego więc politycy (lekarze) z różnych partii, opowiadając się za rynkową regulacją płac w ochronie zdrowia, sprzeciwiają się jednocześnie  urynkowieniu innych elementów systemu? A może – tak naprawdę – są oni rzeczywiście gorącymi zwolennikami rozwiązań rynkowych w ochronie zdrowia? Nie zdradzają się jednak ze swymi poglądami na tych polach, gdzie budziłoby to sprzeciw ich partyjnych szefów i zagrażało doraźnym interesom partii, śmiało natomiast prezentują swoje prorynkowe przekonania w tym zakresie, w którym uzyskali partyjne przyzwolenie. Można powiedzieć: prorynkowe podziemie w Sejmie.

 

Krzysztof Bukiel, 14 sierpnia 2009r.