21 października 2015

 

Rynek – tak, wypaczenia – nie.  Dla MZ.

Referendum z 6 września br. dotyczące m. innymi wprowadzenia JOW w wyborach do Sejmu, skończyło się, jak wiemy, bez prawnego rozstrzygnięcia. Powodem była zbyt mała frekwencja. W istocie była ona skrajnie niska, nie osiągając nawet 10%. Po referendum powszechnie oceniono, że 100 mln złotych wydanych na jego zorganizowanie zostało zmarnowanych. 

Zaskoczyła mnie ta ocena. Przecież pieniędzy wydanych na referendum nie spalono, ani nie podarto. Trafiły one do producentów szyldów, wieszanych na ścianach komisji referendalnych, do drukarni, drukujących karty do głosowania, do kierowców przewożących materiały biurowe, do członków komisji referendalnych itd. Referendum dało zatrudnienie i wynagrodzenie wielu osobom. Co prawda cała ta ich praca na nic się nie przydała i ludzie trudzili się dla samego trudu, ale przecież dotychczas nikt się takimi rzeczami nie przejmował. Od pewnego czasu obowiązuje bowiem pogląd, że najważniejszy dla gospodarki jest (duży)popyt – nieważne czy uzasadniony, czy nie – bo to on napędza koniunkturę, daje zatrudnienie  i warunkuje rozwój. Dlatego promowaniem popytu zajmuje się rząd, media i różni eksperci. Zwiększaniu popytu podporządkowane jest niemal całe życie gospodarcze i społeczne. Wszędzie obecna jest nachalna reklama i zewsząd wywierana jest presja aby kupować, konsumować i używać coraz więcej, niezależnie czy jest ci to potrzebne czy nie. Dotyczy to zresztą nie tylko rzeczy materialnych, również różnego rodzaju usług, szkoleń, konsultacji i „rozrywki”. To dlatego nie można zakazać handlu w niedziele, ograniczyć ilości sklepów z alkoholem, zabronić reklamy produktów szkodliwych lub nic nie wartych i skutecznie zwalczać ordynarne „naciągactwo”. Doraźne zwiększenie popytu jest ważniejsze niż ostateczne – negatywne – skutki społeczne, a nawet finansowe. Osiągnęliśmy w ten sposób przedziwną zamianę ról: kiedyś wolny rynek służył człowiekowi, zaspakajając jego faktyczne potrzeby, dzisiaj człowiek służy wolnemu rynkowi: poświęca  swój czas, pieniądze, zdrowie, dobre relacje z innymi ludźmi – byle tylko napędzić popyt i zwiększyć obroty. Skutek jest taki, że pracując coraz bardziej efektywnie, mamy coraz mniej czasu bo wytwarzamy coraz więcej nikomu nie potrzebnych „dóbr”.

Dostrzegając te – patologiczne w istocie – zjawiska, nie mam wcale zamiaru zniechęcać do mechanizmów rynkowych. Wręcz przeciwnie, chcę je bronić. Dlatego protestuję przeciwko ideologizacji rynku, popytu i swoiście pojętego rozwoju.  Nie wolno traktować ich jako celów samych w sobie. Mechanizmy rynkowe są jedynie narzędziem, którym trzeba się posługiwać rozważnie w jednym tylko celu – aby najbardziej efektywnie wykorzystać ludzką pracę i zasoby, jakimi dysponuje człowiek dla wytworzenia określonych i potrzebnych dóbr materialnych lub usług. Każdy rozsądny człowiek powinien przeciwstawić się ideologizacji rynku. Jest ona bowiem wykorzystywana jako dobry argument przeciwników mechanizmów rynkowych, którzy chętnie zamieniliby je na system urzędniczy, nakazowo rozdzielczy. Dotyczy to zwłaszcza opieki zdrowotnej, która – z natury rzeczy – nie powinna być poddana imperatywowi ciągłego zwiększania obrotów i popytu za wszelką cenę.

Takie antyrynkowe nastawienie prezentuje zwłaszcza PiS, partia która już niedługo może objąć władzę w Kraju. Dobrze by było, gdyby – postulowane przez PiS – większe zaangażowanie państwa w sprawy publicznej ochrony zdrowia oznaczało nie likwidację mechanizmów rynkowych, ale likwidację patologii, jakie wokół tych mechanizmów narosły.

Krzysztof Bukiel 24 września 2015r.