8 lipca 2025

Prawdziwym zagrożeniem dla finansów publicznej ochrony zdrowia w Polsce nie są płace pracowników, ale nieracjonalne korzystanie ze świadczeń – komentuje w „Menedżerze Zdrowia” Krzysztof Bukiel.

  • Krzysztof Bukiel zabiera głos w dyskusji o ustawie o sposobie ustalania najniższego wynagrodzenia zasadniczego niektórych pracowników zatrudnionych w podmiotach leczniczych
  • Lekarz nie zgadza się z tym, że jeśli zapłacimy pracownikom, nie będziemy mieli na leczenie. – Argument ten jest równie populistyczny, jak fałszywy i aż trudno uwierzyć, że używany jest nieświadomie, bez złych intencji – komentuje
  • Bukiel podkreśla, że leczenie jest usługą świadczoną przez ludzi, a lecznictwo to dział usług, w którym największą częścią kosztów i absolutnie niezbędną są tzw. koszty osobowe. – Bez nich nie ma osób, które leczą, nie ma zatem leczenia – zwraca uwagę

25 czerwca Waldemar Malinowski, prezes Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Szpitali Powiatowych, zaapelował, by nie pozwolić, aby szpitale musiały finansować podwyżki z pieniędzy na leczenie. Wypowiedź ta związana była z przewidywanymi kłopotami finansowymi placówek, które od 1 lipca mają rewaloryzować pensje zgodnie z postanowieniami odpowiedniej ustawy – „Menedżer Zdrowia” pisał o tym w tekście „Pieniądze na podwyżki muszą być zabezpieczane w budżecie”.

Dzięki tej ustawie nie jest już możliwe zaniżanie płac jak dawniej, gdy były one buforem łagodzącym niedobór pieniędzy na świadczenia zdrowotne. Sprzeciwiając się wówczas podwyżkom płac (które rosły jedynie od strajku do strajku), dyrektorzy szpitali i politycy używali podobnego argumentu jak prezes Malinowski – jeśli zapłacimy pracownikom, nie będziemy mieli na leczenie. Argument ten jest równie populistyczny, jak fałszywy i aż trudno uwierzyć, że używany jest – przez ludzi choć trochę inteligentnych – nieświadomie, bez złych intencji. Leczenie jest bowiem usługą świadczoną przez ludzi. Lecznictwo to dział usług, w którym największą częścią kosztów i absolutnie niezbędną są tzw. koszty osobowe. Bez nich nie ma osób, które leczą, nie ma zatem leczenia.

Alternatywnym rozwiązaniem mogłyby być jedynie szpitale (poradnie, pracownie, laboratoria) samoobsługowe, na co się jednak nie zanosi, biorąc nawet pod uwagę dynamiczny rozwój robotyki i tzw. sztucznej inteligencji. Wydatki na płace pracowników ochrony zdrowia to są więc wydatki na leczenie.

Co więcej – mogą to być wydatki najbardziej racjonalne, bo to pracownicy (odpowiednio umotywowani) mogą zdecydować o racjonalności innych wydatków ochrony zdrowia, czyli sprawić, że za te same pieniądze otrzymamy lepszą jakość usług i większą ich liczbę.

Prawdziwym zagrożeniem dla finansów publicznej ochrony zdrowia w Polsce nie są bowiem płace pracowników (niewzrastające co roku, a jedynie urealniane w stosunku do przeciętnych zarobków w gospodarce), ale nieracjonalne korzystanie ze świadczeń medycznych, a mówiąc wprost – nieuzasadniona liczba badań, porad i wizyt. Trudno z tym walczyć, bo zainteresowanych utrzymaniem takiego stanu rzeczy jest wielu. Są to pacjenci, lekarze, laboratoria, dostawcy sprzętu medycznego, odczynników, leków itp., a tych, którzy chcieliby to zmienić, prawie nie ma. Powinni nimi być politycy odpowiedzialni za stan publicznej ochrony zdrowia, publiczny płatnik finansujący świadczenia refundowane i ewentualnie dyrektorzy szpitali publicznych. Politycy jednak nie są zbyt zainteresowani ochroną zdrowia, bo jak inaczej wytłumaczyć, że na ministra zdrowia wyznaczają osobę bez jakiegokolwiek doświadczenia i kompetencji w tej dziedzinie. Publiczny płatnik natomiast jest tak usytuowany prawnie, że nie ma ani przymusu, ani potrzeby, by wydawać pieniądze racjonalnie. Wystarczy, aby jego wydatki nie przekraczały dochodów, a to można łatwo osiągnąć, zaniżając wycenę świadczeń lub limitując ich liczbę. Sytuację płatnika i jego motywacje można by zmienić, wprowadzając konkurencję, ale to też zależy od polityków, którzy – jak wspomniałem – nie są zainteresowani rozwiązywaniem problemów ochrony zdrowia. Koło niemożności się zamyka.

Dyrektorzy szpitali publicznych też nie kwapią się do racjonalizacji, choć ograniczenie nieuzasadnionych kosztów (na przykład na dodatkowe badania, długie pobyty w szpitalach, niepotrzebne wizyty w przyszpitalnych poradniach) mogłyby poprawić ich sytuację finansową. Działając od lat w warunkach nienormalnych (pod względem ekonomicznej racjonalności), nauczyli się, że łatwiej zbilansują finansowo szpital, uzyskując dopłatę z budżetu lub samorządu niż podejmując trudne działania poprawiające jego efektywność. To nastawienie też można by zmienić, wprowadzając zasadę bezwzględnego samofinansowania się szpitali, na co jednak politycy się nie zdecydują, bo bardziej im zależy na doraźnym „spokoju społecznym” niż uzdrowieniu ochrony zdrowia.

Ważną, może najważniejszą, rolę w ograniczaniu nieuzasadnionego popytu na świadczenia zdrowotne mogliby odegrać lekarze. Oni najlepiej wiedzą, jakie badania są niezbędne, z których można zrezygnować, ile wizyt kontrolnych jest potrzebnych i tak dalej. Oni mogą napędzać nieuzasadniony popyt, aprobować go (jak to nierzadko się dzieje) albo ograniczyć. Trzeba jednak ich do tego zmotywować, korzystając z różnych narzędzi, również materialnych, wykorzystując środki przeznaczone na ich wynagrodzenia. I może właśnie tym, a nie walką z zarobkami, powinni zająć się racjonalnie myślący dyrektorzy szpitali i odpowiedzialni politycy.

Komentarz Krzysztofa Bukiela, byłego przewodniczącego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, opublikowano w „Menedżerze Zdrowia” 2/2025