Wydaje się, że ostatni „wysyp afer” (jak to barwnie określił pan prezydent) przesłonił społeczeństwu wszystkie inne aspekty życia codziennego. Ludzie nie reagują na to, co jeszcze niedawno budziło w nich najgłębsze emocje. Weźmy na przykład polską służbę zdrowia. Od paru miesięcy funkcjonuje ona w trybie „ostro dyżurowym”. Szpitale ograniczają swoją działalność, nie przyjmując pacjentów „planowych”, a jedynie tych – ze wskazań nagłych. Ilość tak funkcjonujących szpitali stale rośnie, o czym codziennie informują gazety, radio i telewizja. Podobną – mniej więcej – formę miał pamiętny strajk lekarzy, organizowany przez OZZL w latach 2006 i 2007. Z tym, że nasz strajk był – w istocie – znacznie łagodniejszy. W poszczególnych szpitalach trwał zwykle parę dni, tydzień lub maksimum dwa i dochodziło do jakiegoś porozumienia, a po jego zakończeniu lekarze, pracując w dwójnasób, odrabiali straty, przyjmując pacjentów odprawianych wcześniej. Tym razem tak nie będzie. Już zapowiedziano, że kto wypadł z kolejki, będzie musiał czekać w niej na leczenie od nowa. Niektórzy zapewne tego leczenia już nie doczekają. Ilość świadczeń szpitalnych udzielonych w tym roku będzie z pewnością dużo mniejsza niż w latach, gdy strajkowali lekarze. I co? Nic się nie dzieje. Pacjenci się nie burzą, tabloidy nie żądają krwi tych, co odprawiają chorych z kwitkiem, autorytety moralne nie protestują, milczy Rzecznik Praw Obywatelskich i nowo powołana Rzeczniczka Praw Pacjentów. Wszyscy są jakby znieczuleni. Czy to faktycznie afery przysłoniły im życie? Co się stało, że ludzie nie reagują na sytuację której skutki są dużo gorsze niż skutki wielkiego lekarskiego strajku? Otóż wmówiono im, że to, co się teraz dzieje, to stan normalny. Tak po prostu ma być. Szpitale muszą ograniczyć swoją działalność, bo skończyły się przyznane im limity, a limity muszą być ustanawiane, bo pieniędzy publicznych na wszystko nie starczy. Jeszcze parę lat temu ministrowie zdrowia wstydzili się, gdy wypominano im limitowanie świadczeń i kolejki do leczenia, dzisiaj z uniesioną głową twierdzą, że to rzecz normalna i konieczna.
Faktycznie – nie uda się zlikwidować administracyjnego limitowania dostępu do leczenia i kolejek, jeśli chce się zachować dogmat o bezpłatnej służbie zdrowia. Ilość pieniędzy publicznych, przeznaczonych na lecznictwo jest bowiem – co oczywiste – sztywno określona, a popyt na świadczenia, przy ich bezpłatności, jest nieograniczony. Trzeba więc postawić arbitralnie jakąś granicę: ty, ty i ty do leczenia, reszta – do kolejki. Można jednak to zmienić wprowadzając, obok pieniędzy publicznych – dopłaty do leczenia ze środków prywatnych. Politycy nie chcą jednak tego zrobić, bojąc się utraty popularności. Znaleźli nawet odpowiednie wytłumaczenie: nie ma przyzwolenia społecznego na współpłacenie w służbie zdrowia. Polaków na to nie stać. I mało kto się dotychczas odważył tej tezie przeciwstawić. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Może nie tyle sama sytuacja, co jej postrzeganie. Przy okazji afery hazardowej dowiedzieliśmy się bowiem, że Polacy w ciągu ostatniego roku na grę w totolotka i w „jednorękich bandytach” wydali 11 mld złotych. To 20% tego, co Polska wydaje na publiczną służbę zdrowia. Kto wydał te pieniądze – krezusi? Nie ! Totolotek i jednoręcy bandyci to rozrywka dla „mas”. Skoro stać ich na te wydatki, tym bardziej będzie stać na dopłaty do leczenia. A przynajmniej trudno będzie im się tłumaczyć: nie mamy na leczenie, bo wydaliśmy na hazard.
Krzysztof Bukiel 22 października 2009r.