3 września 2017

 

Wiadomością ostatnich dni w ochronie zdrowia (która ukazała się w Dzienniku Gazecie Prawnej) była zapowiedź przeznaczenia dodatkowych 2,8 mld złotych z budżetu państwa na publiczne lecznictwo. Celem tego działania ma być zwiększenie liczby świadczeń, zwłaszcza tych, do których kolejki są szczególnie długie. Specjalna ustawa upoważniająca rząd do transferu pieniędzy budżetowych do NFZ ma być przyjęta jeszcze we wrześniu br. 

Z tego – wydawałoby się – banalnego doniesienia można wyczytać znacznie więcej prawdziwych informacji  o obecnej „reformie” ochrony zdrowia i o jej autorach niż  z wielu oficjalnych wypowiedzi przedstawicieli rządu. 

Przede wszystkim trudno nie zauważyć, że dodatkowe pieniądze mają trafić do służby zdrowia z momentem wprowadzenia tzw. sieci szpitali, przedstawianej jako sztandarowy element obecnej reformy. Rządzącym chodzi więc zapewne o to, aby pozytywny efekt tego dofinansowania skojarzył się pacjentom z wprowadzaną właśnie reformą. Te 2,8 mld złotych trzeba zatem traktować bardziej jako środki przeznaczone na promocję rządowych działań niż poprawę sytuacji w publicznym lecznictwie. Wskazywałby na to również incydentalny charakter tego dofinansowania. Taka przecież jest natura promocji, że obowiązuje tylko w ograniczonym czasie. Zupełnie podobnie było przy wprowadzeniu NFZ. Rok wcześniej kasy chorych obniżyły wycenę finansowanych przez siebie świadczeń aby zaoszczędzone środki przeznaczyć – jak podejrzewano – w kolejnym roku, już pod firmą NFZ, na poprawę finansowania publicznego lecznictwa. Wówczas była to promocja NFZ, teraz sieci szpitali.

To jednak nie wszystko, co można wyczytać z omawianego doniesienia. Fakt, że wprowadzenie sieci szpitali trzeba wesprzeć dodatkowymi środkami aby pacjenci zauważyli jakąś poprawę świadczy o tym, że rządzący nie wierzą aby sieć sama z siebie poprawiła sytuację chorych. Przyznają zatem, że cel tego zabiegu był zgoła inny. Przyznają też, że głównym warunkiem poprawy dostępności leczenia i diagnozowania dla chorych jest zwiększenie finansowania lecznictwa. Sami przecież stawiają znak równości między większymi środkami, a skróceniem kolejek. Upada zatem ( po raz kolejny) teza, że czynnikiem naprawczym publicznej ochrony zdrowia powinna być  jej „deekonomizacja”, która – oficjalnie – pozostaje nadal głównym hasłem obecnej reformy. Skoro jednak nawet sami reformatorzy przyznają, ze to mrzonka, to jak mają w nią wierzyć inni?  

Zasadne jest zatem podejrzenie, że cała ta reforma jest jedynie swoistym alibi dla nierobienia tego, co jest faktycznie potrzebne czyli znaczącego i stałego podniesienia nakładów na publiczne lecznictwo (przy założeniu, że zakres świadczeń bezpłatnych ma pozostać tak szeroki jak obecnie). Obecny rząd idzie zatem w ślady wszystkich poprzednich rządów, które też twierdziły, że najpierw trzeba „uszczelnić” system, a dopiero później dodać do niego pieniędzy. Dziwnym trafem jednak  – nigdy nie uznały, że to  „uszczelnienie” jest już wystarczające.

Taki widocznie jest już los publicznej ochrony zdrowia w Polsce, że przeznaczono dla niej rolę swoistego rezerwatu gospodarki niedoboru, reliktu PRL. Chociaż jest to stan niekorzystny dla pacjentów i wszystkich obywateli, politycy go utrzymują, bo odnajdują w nim pole do odgrywania roli, którą najbardziej lubią: „łaskawców” obdarowujących od czasu do czasu swoich poddanych jakimś podarunkiem. Kiedyś były to pomarańcze i dodatkowa szynka na Święta Bożego Narodzenia, dzisiaj są dodatkowe zabiegi i badania dla chorych w publicznej służbie zdrowia.

 

Krzysztof Bukiel 3 września 2017