16 marca 2009

 

Mija właśnie 10 lat od początku reformy służby zdrowia w naszym kraju. Dwie jej cechy –moim zdaniem – zdecydowały najbardziej o obecnym kształcie opieki zdrowotnej, przy czym obie są z różnych kategorii i wpłynęły na reformę dokładnie odwrotnie. Pierwsza dotyczy przyjętych rozwiązań „ustrojowych”, druga – sposobu wdrażania zmian.

 

Krok do przodu. 

Elementem ustrojowym, który wywarł największy wpływ na sposób funkcjonowania służby zdrowia po roku 89 było wprowadzenie (powszechnie) zasadniczej zmiany finansowania zakładów opieki zdrowotnej. Dotychczas zakład otrzymywał określoną kwotę pieniędzy na rok i miał za to leczyć ludzi na określonym terenie. Bez znaczenia było przy tym ilu tych ludzi leczył i czy robił to tanio czy drogo, dobrze czy źle. Podobnie było z płacami, regulowanymi rozporządzeniem ministra zdrowia i siatką płac. Po wprowadzeniu reformy zakłady nie otrzymują pieniędzy, ale je zarabiają. Muszą zatem wykonać odpowiednią ilość świadczeń i najlepiej aby zrobiły to jak najtaniej, wtedy  zysk mogą przeznaczyć na różne ważne cele np. na podwyżki płac lub na inwestycje. To był przełom, który pociągnął za sobą kolejne, ważne i korzystne zmiany. Szpitale i przychodnie zaczęły liczyć koszty i je ograniczać. Zrestrukturyzowano zatrudnienie.  Wprowadzono nowe, motywacyjne sposoby wynagradzania. Zaczęto myśleć o tym, jak przyciągnąć nowych pacjentów, rozszerzając zakres świadczeń i poprawiając ich jakość. Również szeroka prywatyzacja, zwłaszcza w ambulatoryjnej opiece zdrowotnej – przeprowadzona przecież oddolnie, a nie na polecenie władz – była konsekwencją poszukiwania najlepszych sposobów zwiększenia efektywności funkcjonowania zakładów opieki zdrowotnej.  Zaryzykowałbym twierdzenie, że wszystko, co najlepsze stało się po roku 1999 w polskiej służbie zdrowia wynika właśnie z wprowadzenia tej nowej zasady finansowania świadczeń. Nie przekreśla tego nawet fakt, że wprowadzono ją nie do końca konsekwentnie.

Krok do tyłu.

I w ten sposób przeszedłem do drugiej najważniejszej cechy reformy, której jubileusz właśnie obchodzimy. Jest nią niekonsekwencja – główna przyczyna porażek. Towarzyszy tej reformie już od pierwszego dnia i dotyczy prawie wszystkich jej elementów. Przypomnijmy: Składka na PUZ miała wynosić 11 % podstawy, wyniosła 7,5 (później ją podnoszono). Kasy chorych miały być niezależnymi, samorządnymi „wspólnotami” ubezpieczonych – zostały instytucjami państwowymi. Składka miała być zmieniana decyzją kasy, aby dopasować jej wielkość do rzeczywistych potrzeb – zdecydowano o stałości składki. Zapowiadano wprowadzenie współpłacenia za niektóre świadczenia – zrezygnowano z tego. Miały powstać kasy konkurencyjne do kas regionalnych (prywatne, komercyjne, TUZ-y) – zamiast tego wprowadzono jedną, ogólnopolską kasę chorych nazwaną NFZ. Obiecywano, że „pieniądze pójdą za pacjentem” i ten, kto przekona do siebie więcej pacjentów, zarobi więcej –  ustanowiono limity świadczeń, ograniczające konkurencję. Generalnie – wprowadzając reformę w roku 1999 – uczyniono krok w kierunku mechanizmów rynkowych, a później jakby się tego przestraszono i zaczęto się z tego wycofywać.  Teraz, już od paru lat, tkwimy w takim zawieszeniu, a każda kolejna ekipa boi się wykonać jakikolwiek znaczący ruch.

Moim zdaniem – nie ma co się oglądać. Trzeba dokończyć reformę, idąc w tym kierunku, który obrano na początku. 10 lat obserwacji wskazuje, że był to kierunek słuszny.

Krzysztof Bukiel  15 stycznia 2009r.