„Służba Zdrowia” Nr 9-12/2008 r., 11 lutego 2008
Ryszard Kijak
Totalny chaos i bezprawie
Wypoczynek po dyżurze stał się karą za dyżur, a dyżur stał się uzupełnieniem brakujących godzin etatowych
Zamiast cokolwiek poprawić, nowa treść ustawy o zakładach opieki zdrowotnej, mająca w założeniu uregulować czas pracy lekarzy, okazała się skandalicznie nieprzemyślana, skrajnie niedopracowana, i doprowadziła w styczniu do totalnego chaosu organizacyjnego w szpitalach. Pomijając już nawet fakt, czy na jej podstawie lekarze podpisali klauzulę opt-out czy nie, i czy uzależnili wyrażenie tej zgody od zwiększenia wynagrodzenia czy nie, takiego gniota prawnego w naszym ustawodawstwie dawno nie było.
Wycięty zapis
Spośród jej wielu ułomności, największym problemem stał się (bardzo pożyteczny i pożądany skądinąd) obowiązek wykorzystania 11-godzinnego okresu odpoczynku bezpośrednio po dyżurze, a właściwie – sposób kwalifikowania i wynagradzania tego czasu, w zakresie 7 godz. 35 min. potencjalnego dnia pracy. Poprzednio obowiązująca wersja tej ustawy, w art. 32j ust. 7, określała tę sytuację bez cienia wątpliwości: „Ordynator może zwolnić pracownika z części dnia pracy, po zakończonym dyżurze, z zachowaniem prawa do wynagrodzenia”.
I taki zapis powinien znaleźć się w nowelizacji. Ale się nie znalazł. OZZL jest w posiadaniu opinii ekspertów z zakresu prawa pracy, mecenasów Henryka Lewandowskiego, Lesława Świstunia i Jacka Marczaka, dowodzących, iż w systemie podstawowym (jednozmianowym) dzień wolny po dyżurze jest płatny i wliczany do godzin pracy. Dyrektorzy ignorują jednak te opinie i interpretują przepisy na niekorzyść pracowników. W ten sposób dokonują oszczędności finansowych.
Odpracowywanie ustawy
W wielu szpitalach, gdzie lekarzy obowiązuje system jednozmianowy (np. szpitale kliniczne w Szczecinie, w Białymstoku, szpital wojewódzki w Gorzowie, i szereg innych) przyjęto, iż za 7 godz. 35 min. czasu wolnego wypadającego po dyżurze, wynagrodzenie nie będzie liczone, i że te godziny nie będą traktowane jako czas pracy. Brakującą do pełnego etatu liczbę godzin zaczęto pobierać z godzin dyżurowych i dopisywać do etatu, co w praktyce dało taki efekt, iż wymuszony ustawowo podyżurowy czas wolny lekarze odpracowują na dyżurach.
Jeżeli np. lekarz zszedł po 4 dyżurach, to do wypełnienia etatu zabrakło mu 30 godz. 20 min. Potrąca się mu je więc z godzin dyżurowych, a dolicza do etatowych. Nie zawsze przechodzą tam one z 50-procentowym dodatkiem (jako godziny wypracowane w danym dniu nadliczbowo), wskutek czego dodatek ów przepada. Jednocześnie o tę samą liczbę kurczy się lekarzowi liczba wypracowanych godzin dyżurowych, i pracodawca, jeśli ma taki kaprys, dokłada mu kolejne 2 dyżury, o ile fizycznie mieszczą się one w możliwym tygodniowo maksymalnym limicie godzin pracy, z uwzględnieniem klauzuli opt-out.
Uzasadniając swój tok rozumowania, dyrektorzy utrzymują, iż skoro lekarz ma czas wolny, to nie jest w dyspozycji pracodawcy, zatem nie są to godziny pracy. Gdyby np. w tym czasie przydarzył się lekarzowi jakiś wypadek, to też nie będzie on traktowany jako wypadek w pracy.
Co główka to rozum
Gdzieniegdzie, w styczniu korzystano z godzin nadliczbowych, a w lutym już ich nie przewidziano. W takich placówkach lekarz przychodzi do pracy w poniedziałek na 6 godz. 20 min., we wtorek na 7 godz. 35 min., w środę na 7 godz. 35 min. oraz na dyżur trwający 16 godz. 25 min., i po wyczerpaniu tygodniowego limitu wynoszącego 37 godz. 55 min., przez następne 4 dni nie pojawia się w szpitalu wcale. Tym samym omija go możliwość uzyskania dodatkowego zarobku.
Inni kierownicy szpitali jeszcze bardziej podzielili włos na czworo, wprowadzając lekarzom czas pracy zmianowo-równoważny. Uznali, że skoro w jednej dobie etatowy (nie nadgodzinowy) czas pracy może wynieść najwyżej 12 godzin, to do 7 godz. 35 min. dniówki można dodać tylko 4 godz. 25 min., a 3 godz. 10 min. pozostaje do odrobienia, co polega na nieco dłuższych dniówkach lub na przychodzeniu (nawet na 12 godzin) do pracy w sobotę. Lekarze pracują więc 12 godzin, potem odbywają 12-godzinny dyżur, następnie wykorzystują dzień wolny, a później go odrabiają jednorazowo lub w kilku porcjach, jak wypadnie. Im więcej dyżurów, tym więcej dni wolnych… do odrobienia! Taki mniej więcej system pojawił się m.in. w Wojewódzkim Centrum Medycznym w Opolu.
Niektórzy dyrektorzy każą lekarzom w poniedziałek wykorzystywać dzień wolny w zamian za dyżur sobotni, inni nie, wielu nie chce uznać, że za dyżury w niedziele i święta należą się odrębnie dni wolne (co nastąpiło z chwilą włączenia godzin dyżurowych do czasu pracy, na zasadzie art. 15111 Kodeksu pracy).
Ewidencjonowanie swojego cienia
Lekarze etatowi są zupełnie zdezorientowani. Jedni korzystają po dyżurze z czasu wolnego i liczą, że im się za ten dzień zapłaci, inni schodzą nie licząc na wynagrodzenie, jeszcze inni, wbrew ustawie, po dyżurze zostają na oddziale (zwłaszcza, gdy nie ma żadnego innego lekarza), z przekonaniem, iż pracują w godzinach nadliczbowych. W takich przypadkach, pracodawcy z reguły zabraniają lekarzom podpisywania listy obecności. Mimo więc tego, że lekarz (łamiąc ustawę) fizycznie jest w pracy obecny, to wg dokumentów go tam nie ma i nie było.
Wielu pracodawców zrzuciło na barki pracowników swoje obowiązki wynikające z Kodeksu pracy (art. 94 pkt 9a, art. 149 par. 1) i Ustawy o zakładach opieki zdrowotnej (art. 32ja ust. 1), wydając lekarzom polecenie osobistego wypełniania skomplikowanych formularzy ewidencji ich czasu pracy. Tymczasem wspomniane przepisy wyraźnie mówią, iż to pracodawca (a nie pracownik) prowadzi dokumentację w sprawach związanych ze stosunkiem pracy oraz akta osobowe pracowników, w tym – ewidencję czasu pracy pracownika do celów prawidłowego ustalenia jego wynagrodzenia i innych świadczeń związanych z pracą, i udostępnia tę ewidencję pracownikowi na jego żądanie. Wyręczanie się w tym zakresie pracownikiem jest łamaniem postanowień ustawowych.
Pokusa dla dywersantów
Najprostszym wyjściem z tej sytuacji byłaby zmiana formy prawnej udzielania świadczeń medycznych przez lekarzy, czyli przejście na kontrakty całościowe w ramach praktyk prywatnych prowadzonych na zasadzie działalności gospodarczej. Jednak stosunkowo niewielu medyków decyduje się na zawarcie ze szpitalem umowy cywilnoprawnej, gdyż oferowane zwykle stawki są zbyt niskie w porównaniu z ryzykiem, jakie wiąże się z tego typu formą wykonywania świadczeń.
Ale są też i tacy lekarze, którzy bez skrupułów wykorzystują całe to zamieszanie i oferują swoje usługi w nieograniczonej niemal ilości, sprzedając się za bezcen i nie zwracając uwagi na to, w jakiej sytuacji znajdują się lekarze już zatrudnieni w danym szpitalu. Zdaniem OZZL, lekarz, który ma ochotę podyżurować w obcym szpitalu, powinien wpierw dowiedzieć się od pracującego tam zespołu, czy nie wejdzie z nim w konflikt interesów, i dopiero gdy okaże się, że nie jest dywersantem, może rozpocząć pertraktacje z dyrekcją. Inaczej – narusza godność zawodu, co jest niezgodne z Kodeksem etyki lekarskiej.
I znowu do sądu…
Powyższe przykłady ilustrują, jakie zamieszanie spowodowała jedna nowelizacja ustawy, dokonana nawet w dobrej wierze, ale wprowadzona beż żadnych wyjaśnień, jak ją należy rozumieć i realizować.
Wskutek niechlujstwa ustawodawcy, szczytna idea europejska, mająca na celu doprowadzenie do tego, aby lekarz pracował wypoczęty, w wydaniu polskim okazała się karykaturą, bo wypoczynek po dyżurze stał się karą za dyżur, a dyżur stał się uzupełnieniem brakujących godzin etatowych. Co gorsza, minister zdrowia Ewa Kopacz nie uznała za pilną potrzeby nowelizacji tych przepisów, a przyniesie to taki skutek, że o sposobach ich realizacji będą decydowały sądy pracy, bo tylko tam wszystkie te kontrowersje mogą się wyjaśnić. OZZL znów skieruje do sądów dziesiątki tysięcy pozwów, jak to już kilkakrotnie i z powodzeniem czynił w przeszłości.
A nie można było inaczej?