25 października 2007

Jerzy Przystawa
Fikcja pojedynku zamiast demokratycznych wyborów
 
Ile posła na warszawiaka?
 
Widok kilometrowych kolejek Polaków, oczekujących przed polskimi konsulatami w Londynie i gdzie indziej, dla jednych stanowił powód dumnej refleksji z patriotycznego zaangażowania naszych Rodaków na Obczyźnie, dla innych okazję do sarkastycznych komentarzy i nowych Polish jokes pod adresem Polaków, którzy nawet wyborów nie są w stanie sprawnie zorganizować. Jeszcze innym serce rosło na myśl, że tak wysoko stanęła nam dzisiaj świadomość obywatelska i że Polacy wreszcie zaczynają dojrzewać do demokracji. Słuchając uważnie rozlicznych komentarzy – nie usłyszałem jednak, że te gigantyczne kolejki mówią jeszcze o czymś, może znacznie ważniejszym a niewidocznym, o fikcyjności demokratycznych zasad i pogwałceniu praw obywatelskich poprzez złe, sprzeczne z konstytucją prawo wyborcze.
Konstytucja RP gwarantuje nam, że wybory do Sejmu mają być równe i proporcjonalne. W interpretacji prymitywnych konstytucjonalistów zasada równości wyborów do Sejmu sprowadza się, jak za komuny, do tego, że każdy wyborca ma tylko jeden głos. I taką prymitywną równość zapewnia ordynacja wyborcza. Ordynacja wyborcza, w założeniu jej autorów, zapewnia też jeszcze inną równość, a więc że równa jest siła głosu każdego wyborcy, co oznacza, że – w zasadzie – każdy wyborca wybiera jednakową cząstkę izby ustawodawczej, czyli, że na każdego wyborcę przypada taka sama cząstka posła, lub że tyle samo obywateli przypada na jednego posła. Jest to tzw. norma przedstawicielska, która w Polsce wynika z podzielenia ok. 30 milionów uprawnionych do głosowania przez liczbę posłów. Norma ta wynosi więc ok. 66 tysięcy. Jaki to ma związek z Polakami głosującymi za granicą?
Według art. 31.2 Ordynacji wyborczej do Sejmu wszyscy Polacy głosujący za granicami kraju oddają swoje głosy na listy wyborcze zarejestrowane w okręgu Warszawa I. Na okręg ten przypada 19 mandatów poselskich. Ma to wynikać z liczby mieszkańców podzielonej przez normę przedstawicielską. Ilu Polaków głosuje w okręgu Warszawa I i jak to się ma do tej normy i zasad?
Według danych z poprzednich wyborów w okręgu tym zarejestrowano 1 393 568 wyborców. Jeśli podzielimy tę liczbę przez 66 tysięcy, to wyjdzie nam 21, a więc – gdyby były zachowane zasady równości i proporcjonalności, to warszawiacy powinni wybierać co najmniej 21 posłów, a nie 19. Ale za granicami Polski przebywa, wg oficjalnych danych, ok. 2 milionów dorosłych Polaków! Oni wszyscy mają prawo do głosu i możliwość głosowania w okręgu Warszawa-Centrum. Dwa miliony podzielone przez 66 tysięcy, daje co najmniej 30 mandatów! W takim razie, w okręgu warszawskim Polacy powinni wybierać nie 19, ale 50 posłów! Patriotyczne zaangażowanie naszych Rodaków, ich wielogodzinne wystawanie pod konsulatami, idzie więc w gwizdek i jest, w istocie, marnowane, a siła ich obywatelskiego poparcia jest wykorzystywana w minimalnym stopniu. Wbrew Konstytucji i zapisanym w niej prawom.
Jest to, oczywiście, wina złego prawa wyborczego, a ten smutny fakt, to tylko jedna z licznych ilustracji tej wadliwej konstrukcji. Problemów takich nie znają Anglicy czy Amerykanie, których system wyborczy – jednomandatowe okręgi wyborcze i związane z nim zapisy – w pełni gwarantują równość praw wyborczych obywateli. Ciekaw jestem, czy nasi Rodacy, w tak ogromnej liczbie pracujący w Wielkiej Brytanii, USA czy Kanadzie, mają tego świadomość? Czy ze swego pobytu na Wyspach Brytyjskich przywiozą do Polski także wiedzę o tym, że państwo może być sensownie urządzone, a demokratyczne wybory parlamentarne, to nie jest urządzany za ogromne pieniądze sondaż popularności tego, czy innego polityka, że wybory do Izby Ustawodawczej, to nie plebiscyt, że o coś innego w nich chodzi?
 
Krzepka demokracja
 
Według Redaktora Naczelnego „Rzeczpospolitej” polski system partyjny, polska demokracja okrzepła. I to jest najważniejsze przesłanie tych wyborów. Trafność tej obserwacji można kwestionować. Krzepko, niczym zęby trzonowe, trzymają się tylko dwie formacje postkomunistyczne, SLD i PSL, wbrew burzom i nawałnicom, chociaż ich śmierć jest zapowiadana niemal w każdej kolejnej kampanii wyborczej. Jak długo utrzymają się na scenie PO i PiS, to rzecz ciekawa. Jarosław Kaczyński zapowiedział publicznie, że jeśli po wyborach nie będzie miał w Sejmie 280 posłów, to zrezygnuje z szefowania partii i w samotności będzie rozmyślał nad niewdzięcznością Polaków. Na razie ma tych posłów o połowę mniej, ale nie zanosi się na to, żeby szukał gdzieś miejsca na swój Sulejówek. Jedno jest pewne: zgodnie z logiką partyjniackiego systemu wyborczego żadnej partii nie udało się zdobyć bezwzględnej większości, a więc mandatu do samodzielnego rządzenia. Czeka więc nas kolejna powtórka z rozrywki, czyli ten sam błędny krąg niemocy rządzących, zrzucających odpowiedzialność za niewywiązywanie się z wyborczych obietnic na koalicjantów lub niekonstruktywną opozycję. Aczkolwiek Donald Tusk, podpisując publicznie Dekalog Platformy, zadbał, aby jego zobowiązania publiczne były w miarę ogólne i niekonkretne, jak rzeczywista walka z korupcją, podniesienie poziomu edukacji, szybkie wypełnienie misji w Iraku, przyspieszenie budowy stadionów, radykalne podniesienie płac, przyspieszenie wzrostu gospodarczego. Zabrakło natomiast konkretnych i uroczystych zobowiązań, jakimi było wprowadzenie zasady jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu, likwidacja Senatu, zmniejszenie liczby posłów do 230. Wynika z tego, że w osobie nowego szefa państwa mamy wytrawnego polityka, który doskonale rozumie, że polityka, to nie jest żadne tam realizowanie potrzeb społecznych, lecz nieustanne leninowskie kto – kogo?
 
Co oznacza wysoka (stosunkowo!) frekwencja?
 
Prawie o 5 milionów więcej Polaków, w porównaniu do 2005 roku, którzy karnie stawili się w punktach wyborczych, doprowadziło nieomal do zawału informatyczny system wyborczy. Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby frekwencja była taka, jaka z reguły występuje w Wielkiej Brytanii, albo – nie daj Boże – gdyby Polacy posłuchali dobrych rad prof. Szewacha Weissa, który w przeddzień wyborów zalecał w Polskim Radio wprowadzenie przymusu głosowania (swoją drogą, ciekawe, czy w Izraelu już jest obowiązek głosowania?)! Te dodatkowe miliony wyborców świadczyć mają o przebudzeniu się świadomości obywatelskiej i większym zaangażowaniu, a więc o dojrzewaniu i normalnieniu polskiej demokracji.
Takie wnioskowanie jest nieuprawnione. Niska frekwencja w kolejnych wyborach w Polsce świadczy przede wszystkim o tym, że Polacy nie rozumieją i nie akceptują reguł partyjnej gry, w którą są wciągani przy każdych kolejnych wyborach. Nie rozumieją i nie akceptują tych wszystkich dontów, santlagów czy harenimejerów, zmodyfikowanych lub nie, po niemiecku czy skandynawsku. Nie rozumieją i nie akceptują pojawiania się w parlamencie i na scenie politycznej ludzi znikąd, o których nikt nie słyszał i na których prawie nikt nie oddał swego głosu. Różnica, pomiędzy tymi i poprzednimi wyborami, sprowadza się do tego, że Wielkiemu Mistrzowi, Jarosławowi Kaczyńskiemu, udało się stworzyć wrażenie, że nie są to wybory do parlamentu, ale Pojedynek Gigantów (tak przecież określił to szef telewizji publicznej!), w którym wszyscy mamy być sędziami. Walcząc, niczym Chuck Norris lub nowe wcielenie Bruce’a Li – jeden przeciwko wszystkim – popełnił tylko ten błąd, że na swojego najgroźniejszego przeciwnika wyznaczył Aleksandra Kwaśniewskiego. I to się nie udało i teraz konieczne są okłady na stłuczoną pupę, a przeciwnicy pokazują mu gest Kozakiewicza. Odniósł jednak drobny sukces, za który Donald Tusk będzie mu szczególnie wdzięczny: w tej bijatyce udało mu się wykopać poza ring Leppera i Giertycha, co zostało przyjęte z wielkim uznaniem przez wszystkie uczestniczące strony. W telewizji mogliśmy oglądać spontaniczny entuzjazm w sztabie wyborczym PO i skandowanie: Nie ma Leppera! Nie ma Leppera…!
I to jest, jak się wydaje, jedyny istotny efekt tych wyborów: oczyszczona została scena polityczna z przystawek do Okrągłego Stołu. W rządzie Donalda Tuska bez wątpienia znajdą się ministrowie rządu Jarosława Kaczyńskiego, a i jemu samemu też banicja nie grozi. Szacowny mebel, o którym wielu chciałoby myśleć, że poszedł już na śmietnik albo przynajmniej do lamusa, nadal trzyma się dobrze. Wszystko wskazuje na to, że bez jednomandatowych okręgów wyborczych nie uda nam się z nim rozstać.
 
Wrocław, 23 października 2007