Nowy minister zdrowia stwierdzi ł niedawno: „Rewolucji dokonywał nie będę. Mam tylko dwa lata. To nie jest długo”. W ten sposób potwierdził publicznie to, co dla uważnych obserwatorów było oczywiste, że Prawo i Sprawiedliwość „odpuściło” sobie sprawy publicznej ochrony zdrowia w pierwszej kadencji swoich rządów i wszystkie obietnice w tym zakresie przerzuciło „na potem”, po następnych ewentualnie wygranych wyborach. Takie podejście do problemu widać w przyjętej niedawno ustawie, przewidującej, że publiczne nakłady na ochronę zdrowia wzrosną do 6% PKB (czyli poziomu minimum minimorum, jak to określił Prezes PiS) dopiero w roku 2025 – 2 lata po ewentualnej drugiej kadencji obecnego rządu, a ich wzrost zacznie się dopiero po zakończeniu obecnej kadencji.
Widać – krzyczącą wręcz – różnicę w podejściu obecnego rządu do ochrony zdrowia w stosunku do innych problemów. Zdrowie obywateli jest priorytetem wyłącznie deklaratywnym, inne cele są priorytetami faktycznymi (jak np.: program 500+, obniżenie wieku emerytalnego, reforma oświaty, reforma sądownictwa, dofinansowanie armii budowa centralnego portu lotniczego, odbudowa stoczni, program mieszkanie plus, budowa elektrycznych samochodów, wspieranie eksportu, inwestowanie w innowacyjność, przywracanie komend policji w małych miejscowościach, dalsza modernizacja rolnictwa, budowa dróg ekspresowych i autostrad, budowa strzelnicy w każdym powiecie). Na priorytety faktyczne znalazły się pieniądze już w pierwszych dwóch latach rządów PiS lub znajdą w kolejnych dwóch tej kadencji, na wzrost finansowania ochrony zdrowia pieniędzy nie ma, a deklaracje zwiększenia nakładów zostały wymuszone dwuletnim protestem lekarzy rezydentów i innych środowisk medycznych.
Wszystko to rodzi pytanie o wiarygodność rządu również w tych obietnicach, które zostały zawarte we wspomnianej wyżej ustawie przewidującej 6% PKB za 7 lat. Nie jest to pytanie bezzasadne. Już raz bowiem PiS zastosowało podobny manewr. Wielkie strajki lekarzy w latach 2006 – 2007 nie zakończyły się żadnym porozumieniem na poziomie krajowym, bo – jak twierdził ówczesny premier i szef PiS – Polski nie stać było na zwiększenie nakładów na publiczną ochronę zdrowia do postulowanego (wówczas) poziomu 6% PKB, co kosztowałoby – wtedy – ok. 20 mld zł. W tym samym jednak czasie rząd zdecydował o obniżeniu składki rentowej, co wymagało od budżetu państwa dopłacenia do ZUS akurat owych 20 mld. Już wówczas zatem rząd PiS miał priorytety bardziej i mniej priorytetowe, a zdrowie należało do tych mniej priorytetowych. Nie przeszkodziło to jednak PiS–owi zaraz po (przyspieszonym) zakończeniu rządów obiecać wzrost nakładów na publiczną ochronę zdrowia do tych 6% PKB, na które podobno Polski nie było stać. A miało to nastąpić zaraz po tym, jak partia ta wygra kolejne wybory. Czyż nie brzmi to bardzo znajomo?
Przyjęta ustawa o 6 % PKB na ochronę zdrowia może budzić wątpliwości co do jej „realizowalności” Przedstawiony w niej sposób finansowania jest bowiem dziwną „nakładką” na obecny system finansowania publicznego lecznictwa, nie pasującą do całości. To powoduje, że można ją znieść niemal niezauważalnie, a na pewno w sposób, który nie zaburzy w niczym istotny systemu. To może być argumentem do jej uchylenia przy pierwszym „zakręcie”. Na przykład wtedy, gdy pojawią się priorytety bardziej priorytetowe niż ochrona zdrowia i rządowi zabraknie pieniędzy budżetowych, albo gdy (nawet bez dodatkowych wydatków) zagrożony zostanie wskaźnik dozwolonego zadłużenia publicznego i będzie pretekst (trzeba przyznać dobrze uzasadniony) aby zrezygnować z tego dodatkowego wsparcia publicznej ochrony zdrowia. Mówiąc skrótowo: przewidziane w ustawie dofinansowanie lecznictwa z pieniędzy budżetowej zostało ustawione na końcu kolejki wydatków budżetowych i najpierwsze z tej kolejki zostanie wyrzucone. Już na marginesie trzeba dodać, że formuła „dopłaty” z budżetu do zasadniczych środków będących w dyspozycji służby zdrowia powoduje, że środki te będą spływały – nieraz w kwotach kilkudziesięciu miliardów – po zakończeniu roku i przeliczeniu ostatecznego poziomu finansowania. Jak to się ma z zasadą gospodarności i odpowiedniego planowania ?
Jest prosty sposób aby zweryfikować wiarygodność rządu co do jego intencji zwiększenia finansowania publicznej ochrony zdrowia. Trzeba zgłosić postulat zwiększenia składki na NFZ do 13,5% wynagrodzenia czyli wartości, która została przyjęta np. w sąsiednich Czechach, kraju porównywalnym pod względem rozwoju gospodarczego i zasobności z Polską, w którym jednak publiczna ochrona zdrowia działa o wiele lepiej pod każdym względem (tak dla chorych, jak i pracowników). Składka 13,5% będzie odpowiadała też – mniej więcej – owym 6%PKB lub nieco poziom ten przewyższy (co nie powinno być dziwne, bo 6% PKB to ledwie minimum minimorum tego, co potrzeba). Wzrost składki spowoduje, że wyższe środki będą spływać do systemu już od pierwszego dnia danego roku, a nie dopiero po jego zakończeniu. Podniesioną składkę nie będzie też można tak prosto obniżyć bez społecznych konsekwencji. I – na koniec, co ważne – ów wzrost składki do 13,5 % czyli o 4,5 punktu procentowego powinien być odliczony od podatku aby nie obciążyć obywateli (zgodnie z deklaracjami PiS) ale budżet państwa. Taka konstrukcja „pomocy” budżetu dla systemu publicznej ochrony zdrowia spowoduje, że „dopłata” do zdrowia będzie pierwsza w kolejce a nie ostatnia jak w propozycji rządowej. Jeśli w takim układzie zdarzy się zagrożenie dla poziomu długu publicznego, to rząd będzie musiał ograniczyć najpierw inne wydatki, a nie wydatki na zdrowia. Oczywiście wprowadzenie tej wysokości składki mogłoby też być stopniowe, rozłożone na parę lat.
Domagajmy się zatem od rządu wprowadzenia 13,5% składki na NFZ, zweryfikujmy wiarygodność rządu w jego deklaracjach, że chce poprawić finansowanie publicznej ochrony zdrowia powyżej poziomu minimum minimorum. Moim zdaniem negocjujący z ministrem Szumowskim rezydenci powinni postawić ten warunek jako sine qua non innych ustaleń.
Krzysztof Bukiel 24 stycznia 2018 r.