Jest tak: po przekroczeniu kwoty dodatkowego dochodu wynoszącej dwa tysiące osiemset złotych z groszami, emerytura emeryta pomostowego i mu podobnego podlega stopniowej redukcji, a po osiągnięciu pułapu pięciu tysięcy dwustu złotych z groszami osiąga wartość zerową. Są to widełki pomiędzy 70 a 130 proc. przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia. Nie stosuje się ich do emerytów, którzy osiągnęli ustawowy wiek emerytalny.
Tymczasem parę miesięcy temu PiS postraszył, że ograniczenie to będzie dotyczyć wszystkich emerytów. PiS kalkulował, że emeryci, przy wprowadzeniu limitowanego dorabiania, zdecydują się na oddanie części lub całości swojej emerytury ZUS-owi (czyli będą mu nabijać kabzę), aby tylko móc nadal pracować i zarobić więcej, niż przytoczone na wstępie kwoty.
Ale tak czy inaczej, z czegoś musieliby zrezygnować. W pierwszym rzędzie z pewnością zrezygnowaliby z PiS-u i nigdy więcej nie oddaliby na głosu na tę partię. Ani emeryci, ani ci w wieku okołoemerytalnym. Wprowadzenie takiego zapisu byłoby dla PiS-u samobójstwem politycznym.
Byś może z tego względu, a być może z innych przyczyn, pomysł ten nie znalazł się na szczęście w końcowym materiale opracowanym przez podkomisję nadzwyczajną do rozpatrzenia przedstawionego przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej projektu ustawy o zmianie ustawy o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych oraz niektórych innych ustaw (druk nr 62). W tym zakresie art. 103 ust. 2 pozostał niezmieniony.
Na szczęście. Bowiem moja ocena skutków ewentualnego wprowadzenia tych ograniczeń jest całkiem odwrotna. Ustawa, która będzie obowiązywać od 1 października 2017 roku, redukując emerytom możliwość zarobkowania bez uszczerbku na emeryturze, spowodowałaby, że ludzie raczej rzuciliby pracę, niż emeryturę. Wszystko zależy od wyliczenia, co się komu mniej opłaci. Czy opłaci mi się na przykład za ponad pięć tysięcy brutto zasuwać codziennie po prawie osiem godzin na pełnym etacie plus parę dyżurów, pozbywając się jednocześnie emerytury? A może rzucić dyżury, zostać na połówce etatu i uratować emeryturę, żeby przez pół miesiąca nie robić nic?
W służbie zdrowia pracuje obecnie kilkadziesiąt tysięcy lekarzy, pielęgniarek czy techników medycznych będących już na emeryturze. Może być tak, że w razie wprowadzenia im limitu zarobków (niezależnie czy na umowie o pracę czy na umowie cywilnoprawnej i w ogóle niezależnie czy osiąganych w służbie zdrowie czy gdziekolwiek indziej), dodatkowa praca przestanie się opłacać w części lub w całości. Albo całkowicie zrezygnują ze swojego zatrudnienia, albo je znacznie ograniczą. Im wyższa emerytura, tym mniejsza chęć do pozostania w pracy. I odwrotnie.
W naszym systemie opieki zdrowotnej już teraz stwierdza się dotkliwy niedobór kadr. Pod tym względem Polska zajmuje najgorsze miejsce w Unii Europejskiej i jedno z najgorszych na świecie. Liczbą lekarzy i pielęgniarek na tysiąc mieszkańców wyprzedzają nas takie kraje jak Białoruś, Kazachstan, Azerbejdżan czy Uzbekistan.
Jednocześnie, najwyższy po II wojnie światowej przyrost naturalny z lat 50., będący eksplozją demograficzną kompensującą straty wojenne, znalazł się właśnie w seniorskim przedziale wiekowym, co oczywiście spowoduje, że w najbliższych latach zapotrzebowanie na świadczenia medyczne (a tym samym – na personel medyczny) wzrośnie w sposób drastyczny.
W tej sytuacji, nagłe porzucenie czy ograniczenie pracy przez kilkadziesiąt tysięcy emerytów pracujących w polskiej służbie zdrowia doprowadziłoby do katastrofy skutkującej totalnym paraliżem systemu. Niektórzy nawet uważają, że tak się właśnie powinno stać. System by runął, a na jego zgliszczach można by zbudować coś bardziej sensownego.
Ciekawe, czy w trakcie dalszej obróbki sejmowej art. 103 ust. 2 nowelizowanej ustawy uchowa się w dotychczasowym kształcie, czy też dozna nagłej transformacji, przekształcając się w narzędzie zagłady polskiej służby zdrowia i… PiS-u.
Rysiek Kijak