27 listopada 2013

 

Felieton z Menedżera Zdrowia nr 7/13 w pdf 

 

i jego treść poniżej:

Wrócić do korzeni.  Dla  MZ

Pacjent ma prawo wyboru miejsca leczenia, a publiczny płatnik zwraca koszty tego leczenia w kwocie, którą ustalił dla danego świadczenia. Innymi słowy: Jest wolna konkurencja między świadczeniodawcami, a pieniądze „idą za pacjentem”. Równy dostęp do świadczeń zdrowotnych finansowanych ze środków publicznych realizowany jest w ten sposób, że każdy otrzymuje ten sam zwrot kosztów za to samo świadczenie, niezależnie kim jest i gdzie się leczy. 

Czego dotyczy powyższy opis? Zapewne większość osób powie dzisiaj, że jest to opis tzw. dyrektywy transgranicznej UE, która właśnie wchodzi w życie. Mają rację. Ale nie tylko oni. Także ci, którzy stwierdzą, że jest to  krótka charakterystyka wstępnych założeń do reformy polskiej służby zdrowia, wprowadzonej w roku 1999, której symbolem stały się kasy chorych, zastąpione później przez NFZ.

Ustawa wprowadzająca kasy nie zrealizowała powyższych założeń, bo już w czasie opracowania ostatecznej koncepcji reformy z niektórych z nich zrezygnowano. Przede wszystkim z możliwości istnienia dopłat do leczenia z kieszeni pacjentów, co jest warunkiem niezbędnym aby każdy chory mógł leczyć się w wybranym miejscu, nie tracąc jednak prawa do zwrotu kosztów (przynajmniej częściowego) z powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego. 

Głównym tematem medialnym związanym z dyrektywą transgraniczną stała się ustawa, która miałaby przepisy dyrektywy implementować do prawa polskiego.  O ustawie mówili dziennikarze i politycy , nawet sam pan premier zabrał głos w tej sprawie.  Zasadnicza trudność ustawy ma polegać na tym: jak zrobić, żeby dyrektywa formalnie obowiązywała, ale aby NFZ faktycznie nie musiał płacić za leczenie Polaków zagranicą. Najważniejszą bowiem cechą systemu leczenia „transgranicznego” jest brak administracyjnego limitowania świadczeń przez płatnika, co powoduje, że pieniądze z NFZ musiałyby iść w pierwszej kolejności na leczenie „transgraniczne”, a dopiero później na  „krajowe”. Polskim szpitalom i przychodniom mogłoby braknąć pieniędzy, a przecież już dzisiaj nie jest ich za dużo. W takim mniej więcej tonie wypowiadał się pan premier, uzasadniając opóźnienia w uchwaleniu ustawy implementującej dyrektywę. 

Ustawa ta – być może – ma jakieś znaczenie, ale z pewnością nie jest w tym kontekście najważniejsza. Trzeba bowiem pamiętać, że – z ustawą czy bez ustawy – postanowienia dyrektywy obowiązują, co najwyżej któryś z pacjentów będzie musiał udowodnić to przed sądem. Tak właśnie – przypomnę – zrobił dr Czesław Miś przed laty w przypadku unijnej dyrektywy o czasie pracy w odniesieniu do lekarzy. Prawdziwym problemem związanym z dyrektywą transgraniczną jest zatem nie ustawa implementująca, ale faktyczne niedostosowanie polskiego systemu opieki zdrowotnej do zasad dyrektywy.  Jeśli nasz system będzie tak niewydolny jak dotychczas, to Polacy ruszą – mimo wszelkich barier – do przygranicznych lecznic w Czechach czy Niemczech i wypływ pieniędzy z NFZ stanie się – mimo ustawy – realnym problemem. Nie ustawą zatem trzeba ten problem rozwiązać, ale takim zorganizowaniem polskiego systemu, dla którego zasady dyrektywy nie będą zagrożeniem. Stanie się to wtedy, gdy zasady leczenia transgranicznego staną się także zasadami leczenia krajowego. Innymi słowy, gdy wrócimy do korzeni – pierwszych założeń reformy służby zdrowia z drugiej połowy lat 90-tych ub. wieku. Realizuje je program zmian w ochronie zdrowia, przygotowany w roku 2005 (dla zapowiadanego rządu POPiS) przez OZZL. Dotychczas nikt nie chciał z niego skorzystać. Może teraz jest właściwy czas?

Krzysztof Bukiel – 6 listopada 2013