Czas to pieniądz!
Już marksiści wiedzieli, że czas jest najdroższym towarem. Twierdzili, że wartość produktu należy mierzyć ilością czasu, potrzebnego na jego wykonanie. Mentalni spadkobiercy tej filozofii postępują, przynajmniej w ochronie zdrowia, wbrew jej zasadom i wmawiają pracownikom, że niskie wynagrodzenia można zrekompensować większą ilością pracy.
Rejon Europy, w którym przyszło nam żyć, jest od kilkuset lat zapóźniony pod wieloma względami. Ma to, zapewne, związek z licznymi wojnami, ale także z wielorakim wpływem szeroko rozumianych kultur Wschodu. Dawanie jałmużny w islamie jest cnotą i obowiązkiem zarazem. Trochę bliższy Wschód do perfekcji opanował branie i dawanie łapówek, jako normę codziennego życia.
Uwarunkowania te mocno odcisnęły się na warunkach pracy w ochronie zdrowia, choć nie tylko, a ich korzenie sięgają już wczesnego PRL-u. Zupełnie nie przystaje to do standardów demokracji typu zachodniego, choć i one, jak słyszymy w licznych enuncjacjach medialnych, też ulegają pewnego rodzaju orientalizacji.
Jakość kosztuje!
W czasach niewolnictwa zauważono, że jakość pracy niewolników, tzn. wytwarzanych dzięki niej towarów i usług, pozostawia często wiele do życzenia. Dlatego fundamentem rozwoju cywilizacji zachodniej stała się wolna praca, dobrze wynagradzana. Dojrzałe demokracje, społeczeństwa obywatelskie- to pojęcia nierozerwalnie związane z wolną, dobrze wykonywaną i wynagradzaną pracą. Ludzie, którym ich praca daje godziwe utrzymanie, tzn. rozwiązuje ich problemy i zaspokaja potrzeby, swoją pracę szanują i wykonują z zaangażowaniem, jak można najlepiej. W naszym kręgu kulturowym często spotykamy postawę – jaka płaca, taka praca, którą w spadku zostawił nam system komunistyczny. Powoduje to ciągle jeszcze wiele problemów, nieznanych w prawdziwych demokracjach, jak choćby niska jakość dróg ( odwieczny problem studzienek kanalizacyjnych, konieczność remontowania nawierzchni po roku- dwóch od wybudowania drogi), odwieczne opóźnienia pociągów, złe funkcjonowanie administracji, właściwie każdego szczebla, powszechne brakoróbstwo w budownictwie, a także wiele innych tzw. niemożności.
Przykład przyszedł ze wschodu
Po II wojnie światowej odziedziczyliśmy zrujnowaną gospodarkę, kraj sklecony z trzech zaborów i problemy, związane z niechcianym sowieckim protektoratem. Do tego doszły olbrzymie braki fachowców, właściwie w każdej dziedzinie. W nauce, rolnictwie czy przemyśle jeszcze dało się jakoś połatać. W końcu nie każdy musiał mieć dom, czy nawet mieszkanie, nie każdy musiał mieć całe buty czy nowe spodnie. Gorzej było w ochronie zdrowia. Komunistyczna propaganda musiała szybko i dużo obiecać, żeby zdobyć poparcie tzw. mas. O ile w innych dziedzinach trudno było te obietnice egzekwować ( np. na mieszkanie trzeba było czekać kilkanaście, na kupno samochodu też kilka dobrych lat), to w ochronie zdrowia takie terminy kończyłyby się często zgonem chorego i mogłyby bardzo zaszkodzić ówczesnej propagandzie. Przy drastycznie małej ilości lekarzy nie można było znaleźć dobrego rozwiązania, więc sięgnięto po wzorce sowieckie. Stalin mawiał, że dobry lekarz się utrzyma zawsze, więc po co utrzymywać darmozjada. Tak więc system postanowił weryfikować umiejętności lekarzy, oferując im bardzo niskie, wręcz symboliczne, płace. Lekarze z kolei, żeby przeżyć musieli pracować w wielu miejscach, w wymiarze właściwie nieograniczonym. Z czasem niektórzy z nich zaczęli oczekiwać dobrego wynagrodzenia za dobrą pracę. Ponieważ pracodawcą było państwo totalitarne, ich oczekiwania i nadzieje były konsekwentnie lekceważone. Władza, mrugając okiem, dawała jednoznaczny sygnał: wiemy, że mało zarabiacie, ale państwo jest biedne i nie może dać więcej, ale przecież jesteście inteligentni i zaradni, więc potraficie o siebie zadbać. I wielu z nas dbało, lepiej lub gorzej, ale tylko dzięki tym umiejętnościom polska medycyna przetrwała, a nawet mogła się trochę rozwijać. Jedni z nas tworzyli nieformalny system dochodów nieoficjalnych, w różnych rozmiarach, czasami monstrualnych, inni poszli na ilość i pracowali po 300, 400 i więcej godzin w miesiącu. Władza życzliwie przyglądała się jednym i drugim, podziwiając u jednych obrotność i zaradność, dzisiaj ładniej zwane przedsiębiorczością, u drugich- zdolność do nadludzkiego wysiłku, ale też naiwność i brak wyobraźni. W społeczeństwie funkcjonował stereotyp zamożnego lekarza, który w praktyce obligował do dawania wyższych napiwków czy honorariów za świadczone nam usługi, a na pewno zobowiązywał do eleganckiego ubioru i dużego mieszkania czy wręcz domu. Hasło- pokaż lekarzu, co masz w garażu, jest dobrym przykładem tej zakłamanej mentalności, dla której pożywką były plotki i komunistyczna propaganda. Taki stan, z pobłażliwością tolerowany przez władze trwał kilkadziesiąt lat, aż część z lekarzy zbuntowała się i podniosła głowę.
Strajk!- niemożliwe!
Na początku 2006 roku doszło do poważnych zaburzeń w tym sprawnie i tanio działającym systemie. Nie były to wprawdzie pierwsze perturbacje, ale pierwsze dobrze zaplanowane i zorganizowane, a także skuteczne. Z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, że ówczesna władza nie wierzyła, że zaplanowana w OZZL akcja strajkowa znajdzie poparcie wśród szerokich kręgów braci medycznej. Dlatego też ogłoszenie strajku w siedmiu podkarpackich szpitalach było sporym zaskoczeniem dla władz, a także przykrym policzkiem dla specsłużb, które na czas nie ostrzegły o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Dzięki elementowi zaskoczenia udało się strajkującym szpitalom wymusić jedyną systemową zmianę- tzw. ustawę wedlowską, która przewidywała podwyżki płac o 30% dla wszystkich sp zoz-ów, także tych niestrajkujących.
Imperium kontratakuje!
W roku następnym zaskoczenia nie było. O strajku mówiliśmy dużo i chętnie. Przygotowaliśmy sporą część naszych kolegów do działań strajkowych, ale władze przygotowały się lepiej. Upokorzone naszą akcją w roku 2006, służby specjalne, tym razem nie zlekceważyły przeciwnika. Zastosowano socjotechniki, podsłuchy telefonów, w mediach publikowano kłamliwe teksty, dezawuujące naszych kolegów. Wsparto także fachowo tych dyrektorów, którzy mieli niewielką wprawę w manipulowaniu załogi i robieniu wody z mózgu najmniej zorientowanym. Skończyła się także życzliwość władzy, tolerująca dochody niejasnego pochodzenia. Nie miała tu znaczenia wysokość ani forma kwestionowanej korzyści- liczył się sam fakt. Do jednego worka wrzucono rzeczywiste, choć bardzo rzadkie, przypadki przyjmowania nawet wielotysięcznych łapówek, za czyny stricte przestępcze, oraz przypadki przyjęcia koniaku, wiecznego pióra czy choćby oskubanej kury, od zadowolonych pacjentów, którzy byli świadomi niskiego wynagradzania tych, którym zawdzięczają powrót do zdrowia. Przez media przetoczyła się fala spektakularnych aresztowań „przestępców”, zakuwanych w kajdanki przed obiektywem publicznej telewizji i wyprowadzanych w towarzystwie antyterrorystów ze szpitala czy przychodni. Dobra władza, która tyle lat tolerowała takie zjawiska, nie mogła nam wybaczyć buntu i sięgnęła po środki, wydawałoby się, zarezerwowane dla mafii pruszkowskiej czy wołomińskiej. Poza kolejnym aktem zohydzenia stanu lekarskiego przed społeczeństwem w mediach, mogliśmy zaobserwować nerwowe nawoływania niektórych naszych „kolegów” do zaprzestania akcji strajkowej i wycofania się z postulatów płacowych w ogóle. Na pierwsze efekty nie trzeba było długo czekać. Mimo szeroko zaplanowanej akcji i powszechnego poparcia lekarzy, zwłaszcza młodych, do strajku doszło tylko w ok. połowie szpitali publicznych. Mimo dobrej organizacji, zapewniającej bezpieczeństwo pacjentów, jak i strajkujących, uzyskano efekty dość odległe od zaplanowanych, choć niemałe, ale nie miały one zasięgu i charakteru systemowego. Zostały jednak szeroko i na wyrost rozpropagowane w mediach, żeby w głowie przeciętnego widza zostawić wrażenie ich „zniewalającego ogromu”. Pojawiały się również często informacje, że brakuje na leczenie, bo pieniądze poszły na płace lekarzy ( tak, jakby leczenie mogło odbywać się bez udziału lekarza!)
Liczy się tylko rzeczywistość medialna!
Od tamtego czasu każda próba kontynuacji walki o lepsze warunki płacy i pracy napotyka w mediach ogromną falę krytyki w stylu- „jeszcze im mało?” Wszelkie działania, zmierzające do ucywilizowania warunków pracy i płacy spotykają się ze zmasowanym odporem. Nie pomagają nam także ci, którzy pracują po 400 i więcej godzin w miesiącu i bardzo bronią się, żeby im tego nie zabrać. Z jednej strony władze chętnie pokazują ich „przykładowe” zarobki, judząc opinię publiczną przeciw nam, z drugiej- ktoś, kto mało zarabia- może po prostu za mało pracuje i sam sobie jest winien.
Przekonać nieprzekonanych!
Od 2 miesięcy OZZL prowadzi akcję mającą na celu ucywilizowanie pracy lekarskiej w Polsce, polegające na ograniczeniu czasu pracy do norm unijnych i kodeksowych. Ma to oczywisty związek z niedawną śmiercią kolegi-anestezjologa, w trakcie 5. doby dyżuru. Oczywiście ogromne znaczenie ma również bezpieczeństwo pacjentów, które nie wszyscy chcą dostrzegać, ale także względy odpowiedzialności za ewentualne błędy. Nie było jeszcze precedensu, żeby firma ubezpieczeniowa odmówiła wypłaty odszkodowania z powodu przekroczenia norm czasowych pracy przez lekarza, ale nie czekajmy na nieszczęście, tylko spróbujmy mu zapobiec.
Wielu z naszych kolegów, skrupulatnie podliczających zarobione na pseudokontraktach pieniądze, nie zdaje sobie sprawy, jaką cenę rzeczywiście płacą, pracując 300, 400 i więcej godzin. Przyjdzie czas, kiedy ich rodziny wystawią im rachunek nie do zapłacenia. Dzięki takim postawom, ciągle pracodawcy rozdają karty na rynku pracy, bo „stachanowcy” i rożnej maści „Pstrowscy” wykonają każdą ilość nawet najniżej płatnej pracy. To droga donikąd! Musimy uwierzyć, że ograniczenie ilości naszej niskopłatnej pracy spowoduje wzrost jej wartości, że pracując mniej, możemy zarabiać więcej. Już dziś w niektórych ośrodkach tak jest i honoraria rzędu 120 – 150 zł/godz. nie są szokujące, ale to na razie pierwsze jaskółki, które wiosny nie czynią, choć pokazują, że jest ona możliwa.
Spróbujmy spojrzeć na naszą pracę trochę inaczej. Mimo wielkiego jej znaczenia dla społeczeństwa, nie może być ona jedynym wypełnieniem naszego życia. Wiemy, że w nieodległych przecież krajach jest to możliwe, i to od wielu lat. Nie dajmy zwieść się propagandzie władzy, która od lat wmawia nam, że kraj nie ma pieniędzy, bo ten sam kraj buduje najdroższe na świecie drogi czy stadiony. Uwierzmy, że także my możemy żyć nie tylko jako lekarz, ale także jak człowiek.
Zdzisław Szramik – wiceprzewodniczący ZK OZZL, członek NRL, przewodniczący Regionu Podkarpackiego OZZL