9 listopada 2010

 

30 września 2010r.

Nieodłączna para.  Dla OPM .

Parę miesięcy temu Ministerstwo Zdrowia przedstawiło projekt zmiany podstawy wyliczania rolniczej składki na NFZ. Składkę tę – za rolników – płaci KRUS, a właściwie budżet państwa, który finansuje KRUS w znacznej większości. Podstawą miało być odtąd minimalne, gwarantowane ustawą wynagrodzenie, a nie cena kwintala żyta jak dotychczas. Słusznie bowiem zauważono, że ten parametr zupełnie nie nadaje się do kalkulacji składki, która z założenia miała być związana z dochodami osiąganymi przez ubezpieczonych. Tymczasem cena żyta ma związek raczej z pogodą i podażą tego zboża na rynku niż z dochodami rolniczymi, które zależą od wielu jeszcze innych czynników (np. wysokości plonów). Ministerstwo Zdrowia ogłosiło swoją inicjatywę – jak zwykle – z wielką pompą, przedstawiając ją jako kolejny krok na drodze do tego aby polska służba zdrowia była bardziej racjonalna, a przy tym bardziej zasobna. Podkreślano bowiem, że zaproponowana zmiana zwiększy ilość pieniędzy trafiających do systemu. Faktycznie, chociaż przyjęta podstawa też nie była zbyt duża (nie wiadomo dlaczego uznano, że ma nią być płaca minimalna, a nie przeciętna), to i tak dawało to wyraźny wzrost nakładów na lecznictwo. Szacuje się, że w roku 2011 byłoby to ponad 1 mld. złotych.

I oto ostatnio, zupełnie bez rozgłosu (informację na ten temat napotkałem przypadkowo na jednym z medycznych portali internetowych) rząd wycofał się z powyższej propozycji. Usprawiedliwieniem będzie zapewne kryzys finansów publicznych i rządzący – jak można się spodziewać – uznają, że jest to powód wystarczający dla niespełnienia danej wcześniej obietnicy. Być może trzeba by im przyznać rację, gdyby powyższy przypadek był jakimś wyjątkiem od reguły. Jest jednak dokładnie odwrotnie. Regułą w postępowaniu rządzących – jeśli chodzi o służbę zdrowia – stało się niespełnianie składanych wcześniej deklaracji.  

Sygnałem ostrzegawczym były dla mnie wypowiedzi premiera i minister zdrowia zaraz po wygranych przez PO wyborach. Jeszcze w kampanii wyborczej można było przeczytać w materiałach tej partii o tym, jak polska służba zdrowia jest niezwykle wydajna, jak tanio   leczy w stosunku do innych krajów, jak efektywnie funkcjonuje. Podkreślano też, że cenę za to płacą pracownicy ochrony zdrowia, będący w istocie wyzyskiwani przez system.  Już parę miesięcy później usłyszeliśmy zupełnie coś innego. Okazało się, że zasadniczą cechą polskiego lecznictwa jest jego nieefektywność (wielkie marnotrawstwo), a szpitale przeznaczają na płace zbyt dużą część swoich dochodów. Dlatego głównym zadaniem rządu miało być „uszczelnienie” systemu.

W marcu 2008 roku, na zakończenie „białego szczytu” pan premier złożył publiczną deklarację, że w roku 2010 składka na NFZ wzrośnie do 10%.  Przekonać go do tego mieli uczestnicy obrad. Jak wiemy, składka nie wzrosła. Niedługo później usłyszeliśmy, że przesunięto wzrost składki na kolejny rok. Co więcej, miała ona wzrastać stopniowo przez kilka następnych lat. Dzisiaj nikt z rządzących o wzroście składki już nie mówi.

Wkrótce po objęciu stanowiska, minister zdrowia na spotkaniu z OZZL zadeklarowała, że w roku 2010 lekarz specjalista zarabiać będzie 11 tysięcy złotych miesięcznie – za jeden etat, bez dyżurów i na umowie o pracę. Wprawiła nas tą deklaracją w zakłopotanie, bo oznaczało to więcej niż się domagaliśmy. Dzisiaj opublikowane dane MZ o zarobkach lekarzy pokazują, że przeciętna miesięczna płaca specjalisty wynosi nieco ponad 5 tys. złotych, a z dyżurami niewiele ponad 7 tys.

Tych niespełnionych zapowiedzi było dużo więcej. Wymieńmy jeszcze „koszyk” świadczeń gwarantowanych, który miał być wielkim przełomem, a nie zmienił niczego (bo – w istocie – nie był „koszykiem” realnym, ale życzeniowo-propagandowym). Przypomnijmy o mających już, już zaraz „wybuchnąć” dodatkowych ubezpieczeniach zdrowotnych, którymi napłynąć miały miliardy extra złotówek do polskich szpitali. Wspomnijmy o  powtarzanej raz po raz obietnicy demonopolizacji NFZ, albo o rychłym wprowadzeniu elektronicznej karty ubezpieczenia zdrowotnego?

Podczas swojego expose w sejmie, premier Donald Tusk użył słowa „zaufanie” podobno ponad 150 razy. Słusznie pan premier podkreślił znaczenie zaufania w życiu społecznym, politycznym i gospodarczym. Jest ono bowiem, podobnie jak i inne podstawowe wartości,  najlepszym, a przy tym najtańszym sposobem zapewnienia sprawności funkcjonowania społeczeństwa, państwa, gospodarki. Dużo skuteczniejszym niż najbardziej nawet szczegółowe przepisy, najdokładniejsze kontrole ich przestrzegania i najsurowsze kary za ich łamanie.

 Z tym zaufaniem jest jednak pewien kłopot. Nie występuje samodzielnie. Idzie zawsze w parze z  wiarygodnością. Jeśli ktoś nie jest wiarygodny nie może wymagać aby ludzie mu ufali. Zaufania nie można bowiem wymusić ani nakazać przepisami prawa. Podobnie jak autorytetu.

Krzysztof Bukiel, 30 września 2010r.