26 września 2013

 

                     Rezydent- niechciany element systemu?

 

  Przed kilkoma dniami wiceminister zdrowia Chlebus, na łamach jednej z medycznych gazet, oznajmił, że w ministerstwie zdrowia prowadzone są prace zmierzające do sformułowania nowej postaci rezydentury, która będzie oparta o nowy sposób finansowania w formie… kredytu. Kredyt ów byłby spłacany poprzez pracę w publicznych podmiotach leczniczych i umarzany po przepracowaniu tylu lat, ile trwała rezydentura. Decyzję tę tłumaczył koniecznością zatrzymania świeżo upieczonych specjalistów w kraju, którzy do tej pory nie umieli docenić ogromu łaski, jaką otrzymali od naszego państwa i wyjeżdżali do pracy w innych krajach. Okazuje się, że młody lekarz robiący specjalizację w ramach tzw. rezydentury nie jest nikomu potrzebny, a na pewno nie ministerstwu zdrowia, że to państwo go uczy i robi z niego prawdziwego lekarza- specjalistę, za co powinien być głęboko wdzięczny, najlepiej dożywotnio.

 

                              Historia nie tak dawna

 

   Pomysł ministerstwa zdrowia nie jest taki świeży i odkrywczy. Myślenie, rodem z minionej epoki, cechuje wielu decydentów w ochronie zdrowia, a ich największą inspiracją jest obawa o utratę tzw. stołka z jednej, a próby łatania beznadziejnego systemu za wszelką cenę z drugiej strony. W jednym z rzeszowskich szpitali specjalizujący się lekarz otrzymywał jedną czwartą stawki godzinowej innych kolegów za dyżury. Pracodawca uzasadniał taką niską płacę tym, że ów lekarz ma możność uczenia się i dlatego powinien być wdzięczny, że dostaje cokolwiek. Inny przykład to zabranie rezydentom dodatków do pensji, wywalczonych w czasie strajku w 2007 roku, pod groźbą wyrzucenia z pracy i przerwania specjalizacji- wszyscy rezydenci, w obawie przed utratą możliwości kontynuowania specjalizacji, „dobrowolnie” podpisali rezygnację z dodatków. Przykłady te pokazują, że owi pracodawcy, jak i wysocy urzędnicy ministerstwa zdrowia, chodzili do tej samej szkoły.

 

                             Tonący brzytwy się chwyta

 

    Ten ostatni, jak i wiele poprzednich pomysłów, pokazują dobitnie, że nasze państwo zrobi wszystko, żeby  w ochronie zdrowia nie było normalnie. Bodźcem do takich działań jest okrągła sumka 20 miliardów złotych, których na już brakuje w systemie publicznej ochrony zdrowia. To właśnie te pieniądze, które można „zaoszczędzić” powodują, że tworzy się bezsensowne, fasadowe twory typy rzecznik praw pacjenta, wymyśla się coraz bardziej skomplikowane i rygorystyczne ustawy (u. refundacyjna czy o działalności leczniczej), robi się wodę z mózgu zdezorientowanym pacjentom, a lekarzy bierze w kamasze lub zmusza do półdarmowej pracy „za przysięgę” lub „na kredyt”. To dobitny dowód bezsilności systemu, ale także zdeterminowania bliskich obłędu urzędników, zajmujących wysokie funkcje w rządzie.

 

  Nie łudźmy się. Ten system sam się nie naprawi- w grę wchodzą zbyt duże pieniądze, które są najlepszym gwarantem trwania systemu i „pójścia w zaparte” jego urzędników.

 

   Musimy sami coś z tym zrobić!

 

Zdzisław Szramik, wiceprzewodniczący ZK OZZL, członek NRL